poniedziałek, 19 lutego 2018

Tomasz Różycki, "Tomi. Notatki z miejsca postoju"

ZAPISKI Z WEWNĘTRZNEGO WYGNANIA

Refleksję na temat książki Tomasza Różyckiego (ur. 1970), należy zacząć od egzegezy tytułu. Tomi – miasto nad Morzem Czarnym, utożsamiane z Konstancą, położoną obecnie na terenie Rumunii. Tam to właśnie w 8 roku n.e. decyzją cesarza Augusta został zesłany Owidiusz. Tomi było kresowym miastem, zamieszkanym przez dwa plemiona zbarbaryzowanych Greków – Getów i Sarmatów. Był to ogromny cios dla poety, który został odseparowany od rodziny i przyjaciół, pozbawiony dostępu do książek i ludzi kultury. Tam poeta napisał słynne „Tristia” – zbiór elegii, będących wyrazem tęsknoty za Rzymem, którego miał już nigdy nie ujrzeć. „Tomi. Notatki z miejsca postoju” jest esejem w formie notatnika, składa się z 163 tekstów o różnej tematyce. Nad całość jednak bezsprzecznie góruje duchowy patronat Owidiusza. Tłem książki jest Opole, miejsce zamieszkania Tomasza Rożyckiego, jak sugeruje poeta, jego osobistym Tomi. Miejscu, w którym w zimie wino zamarza, tak że trzeba je kroić nożem, a uniwersytet mieści się w budynku, w którym jeszcze do niedawna znajdował się szpital.

Kilka jest osi, wyznaczających rytm tej książki –w pierwszej kolejności cykl pór roku zmieniających się w Tomi, od zimy do zimy, lecz przede wszystkim powtarzające się motywy, które znajdują się w centrum zainteresowania pisarza. Różycki relacjonuje swoje podróże, m.in. do Moskwy, Petersburga, Kaliningradu, Wiednia, Wenecji, Krakowa. Wydaje się, że dla Różyckiego każde miasto może stać się mitycznym Tomi, miejscem wygnania. Częstym motywem pojawiającym się na kartach książki jest choroba – zarówno w sensie dosłownym, jak i metaforycznym. Streszcza epizody z historii swojej rodziny, wygnanej ze Lwowa, po zajęciu miasta przez Sowietów. Komentuje kondycję współczesnej kultury, tzw. popularnej: „(…) opanowała niemal wszelkie dziedziny życia ludzkiego, stała się towarem, przemysłem, pułapką, treścią i formą egzystencji. Nie sposób się przed nią bronić, wszyscy w niej uczestniczymy, wszyscy jesteśmy jej sojusznikami. Stanowi zagrożenie dla tak zwanej kultury wysokiej, zagrożenie śmiertelne: wypiera ją i osłabia, przedrzeźnia i psuje. Promuje kicz, uśrednia gusta, banalizuje to, co wybitne. Skraca i streszcza to, co trudne i niestreszczalne. Powtarza i powiela to, co wyjątkowe, jedyne, unikatowe”. Może właśnie dlatego tak trudno przychodzi streścić, a co dopiero zrecenzować „Tomi. Notatki z miejsca postoju”, że jest to książka z najwyższej humanistycznej półki. Dużą jej część stanowią także eseje na temat pisarzy różnych epok. Tomasz Różycki zauważa pod koniec, że „jedynym sensem literatury jest przelotny moment olśnienia” – takich olśnień autor doznaje na kartach tej książki wiele, relacjonując je jednak w tak dalece erudycyjny sposób, że czytelnik ma szansę ogrzać się w ich świetle.

Kończę tę nieco nieskładną notkę bardzo zaskakującym dla mnie fragmentem na temat postrzegania roli poety we współczesnej Francji. „(…) w kraju, gdzie przedstawianie się jako poeta to równie pretensjonalne i żenujące wyznanie jak przedstawienie się jako misjonarz jakiegoś Kościoła, a uprawianie poezji należy do tego typu zajęć jak zbieranie pustych puszek po piwie lub handel obnośny, akwizycja niemodnych, nieekologicznych, niepraktycznych i niemoralnych czapek z lisa”. Za teki stan rzeczy, jak twierdzi Różycki są odpowiedzialni poeci spod znaku Oulipo wraz z setkami naśladowców, a także ich mistrzowie – Stéphane Mallarmé, parnasiści, Paul Valéry, Saint-John Perse,„niegroźni wariaci pokroju Raymonda Roussela”. A także on – „ten, komu oni wszyscy starali się dorównać, z kim wciąż się mierzyli, kogo przeklinali i o kim śnili, kogo czytali z wypiekami na twarzy i kogo raz w raz symbolicznie starali się zabijać” – Arthur Rimbaud, l’enfant prodigue poezji, po którym zwyczajnie n i e  w y p a d a  nazywać się poetą. Ciekawe, nigdy nie myślałem o tym w ten sposób. Takich smaczków, olśnień jest w książce Tomasza Rózyckiego znacznie więcej. To nie tylko esej najwyższej próby, ale również znakomita proza. Z pewnością będę wracał do niej wielokrotnie, bardziej dokładnie studiując tę kopalnię humanistycznej wiedzy.

PS. Jak podaje Wikipedia: „Owidiusz został w 2008 roku uniewinniony przez sąd w rodzinnej Sulmonie. W grudniu 2017 roku rada miejska Rzymu zrehabilitowała Owidiusza i zdecydowała anulować postanowienie Oktawiana Augusta o wygnaniu”. Poeto, w starciu z polityką, twoja pieśń zawsze ujdzie cało. Mimo że Tomi, jak twierdzi Różycki – może być wszędzie, to nade wszystko nie będzie go w twojej głowie.

Tomasz Różycki, "Tomi. Notatki z miejsca postoju"
Fundacja Zeszytów Literackich, Warszawa 2013
Seria: Podróże
Wydanie I
ISBN 978-83-60046-72-2
Moja ocena: 9/10

czwartek, 8 lutego 2018

Marian Pankowski, "Nastka, śmiej się!"

SAECULUM PANCOVIANUM, ALBO CZAS ZASTYGŁY

Marian Pankowski (1919-2011) – sanoczanin z urodzenia, emigrant z konieczności, brukselczyk z wyboru. Do niedawna istniał w mojej świadomości wyłącznie jako poeta – w 1974 roku pięć jego wierszy („Drzewom”, „Wieczór sanocki”, „Rano”, „List matki” oraz „Dzbanie mój…”) zostało umieszczonych w słynnej antologii „Wiersze z rzeszowskiego” pod redakcją Jerzego Pleśniarowicza. Jednak określanie Pankowskiego wyłącznie mianem poety jest przejawem niepełnej recepcji jego twórczości. Poza licznymi tomami poezji, za życia opublikował Pankowski 15 tomów prozy. „Nastka, śmiej się!” nie jest tomem zaplanowanym przez autora, książka opublikowana została już pośmiertnie, w 2013 roku i stanowi zbiór ośmiu opowiadań, które nie doczekały się samodzielnej publikacji książkowej, a były jedynie publikowane w czasopismach literackich – w „Twórczości”, „Lampie” i „Pamiętniku Literackim”. Cóż, najwidoczniej tak miało być, że twórczość urodzonego w Sanoku pisarza przyszło mi poznawać w odwrotnie chronologicznym porządku.

Opowiadania Mariana Pankowskiego niemal natychmiast ujęły mnie niezwykłym kunsztem narracji, niezwykłą dbałością o słowo, zewsząd widocznym poetyckim drygiem. Teksty zebrane w tomie „Nastka, śmiej się!” pochodzą z ostatniego okresu w życiu pisarza, ich autorem jest zatem człowiek ponadosiemdziesięcioletni, doświadczony przez życie i dzięki temu, patrzący na świat z odpowiedniej perspektywy. A perspektywę tę wyznacza to, niewątpliwie spojrzenie „oczami sprzed chmur krematoryjnych”, kiedy wraz z bratem, niczym „sine skorupiaki, odłupujemy się z cmentarnych kamieni, na których dwie, trzy linijki jak w encyklopedii”. Trudno o osobę bardziej uprawnioną do takiego spojrzenia niż Marian Pankowski, bowiem pisarz podczas drugiej wojny światowej był więźniem obozów koncentracyjnych, kolejno w Auschwitz, Gross-Rosen, Nordhausen i Bergen-Belsen. A jednocześnie Pankowski w swojej prozie jest daleki od wszelkich mitologizacji, od uprawiania apologii, wątpliwej martyrologii. Nie wypowiada się w swoich opowiadaniach ex cathedra, unika moralizatorstwa, której to pokusie mógłby przecież ulec. Mówi o tym wprost w opowiadaniu „Nie grają nam surmy bojowe”: „Unikam obchodów, unikam rocznic z mszą i przemówieniami, i chóralnego śpiewania dziewiętnastowiecznych pieśni patriotycznych”. Oddaje hołd przeszłości w inny, bardziej stonowany i humanistyczny sposób, poprzez przywoływanie i opisywanie przeszłości, dawnych, ulotnych chwil. Pankowski w swoich nostalgicznych utworach pisze o rzeczach uniwersalnych w sposób graniczący z ulotnością, doraźnością, ocierający się o efemeryczność. Bowiem fundamentem, na którym opiera pisarz swoje opowiadania, staje się zawsze jakieś z pozoru nieważne i nie do zapamiętania spotkanie, czy zdarzenie. Jak na przykład w opowiadaniu „O siostrzanej miłości” – przypadkowo spotkana na krakowskim Rynku kobieta, okazuje się być siostrą towarzysza niedoli obozowej. Choć podejmowane tematy nie należą do łatwych – życie obozowe, emigracyjne miłosne uniesienia, czy choćby rozliczenie się z całkiem aktualną wówczas dla autora problematyką starości, to jednak Pankowski pisze o tym w niezwykły sposób. Nieco obrazoburczy, zmienny, ironiczny i kapryśny, a z pewnością świeży, inspirujący i nie pozwalający na jednoznaczną klasyfikację. To właśnie dlatego prof. Przemysław Czapliński nazywa Pankowskiego „najmłodszym spośród najstarszych pisarzy”. Sam autor twierdził natomiast, że jego pisarstwo jest „radosną bezczelnością”.

Mówi się o Pankowskim, że jest pisarzem-gawędziarzem. Ja myślę jednak, że to niepełny jego obraz – uważam go za twórcę o głębokim intelektualnym backgroundzie, jego prozy nie sposób przecież sprowadzić jedynie do roli zbioru anegdot. „To już nie gawędziarz, co ciepłą dupą do przyzby przyrósł, to tragik wspaniały, to drugi Malraux, pochylony nad stuleciem, nad Europą… bo słyszy, jak dudnią kopyta watahy brodatych najeźdźców, jak tętnią szwadrony ułanów z Maryją w ryngrafie… Ten jego głos emfazy podbitej życzliwym humorem” – te słowa z opowiadania „U starszego brata na przyzbie” odczytuje jako mimowolną autocharakterystykę pisarza. Autor układa swoją prozę ze zdarzeń minionych, sięgając do „raptularza momentów, które gości pamięć”, a jego opowiadania tworzą fascynującą mozaikę tematów, która jest prawdziwym poematem o czasie zastygłym. Marian Pankowski żył długo, opisywał świat przez ponad siedemdziesiąt lat, dlatego też myślę, że nie byłoby przesady w tym, gdyby wiek dwudziesty, który przeżył niemal w całości, określić po prostu mianem Saeculum Pancovianum, wiek Pankowskiego. Zdecydowanie polecam lekturę zbioru „Nastka, śmiej się!”, to niesamowite, że o dogłębnie i do znudzenia nieraz opisanym świecie można opowiadać w tak niezwykły sposób, który jednak jest czymś o wiele więcej niż zwykłym lingwistycznym manieryzmem.

Marian Pankowski, "Nastka, śmiej się!"
Korporacja Ha!art, Kraków 2013
Seria: Prozatorska
Wydanie I
ISBN 978-83-62574-96-4
Moja ocena: 8/10

wtorek, 6 lutego 2018

William Faulkner, "Dzikie palmy"

SPEŁNIENIE W SAMOUNICESTWIENIU

Mnóstwo jest w „Dzikich palmach” ciemnych zakamarków. Niby to historia o miłości, ale czytelnik nie znajdzie tu choćby pierwiastka typowego romansowego banału. To powieść o miłości trudnej, absurdalnej, niemożliwej. On – Harry Wilbourne, staroświecki idealista (uważa na przykład, że mężczyzna nie powinien spać w piżamie i palić papierosów zamiast cygar, bo to niemęskie), raczej parweniusz, z niedokończonymi studiami medycznymi, dwudziestosiedmiolatek, który zakochał się po raz pierwszy, w związku z czym przeżywa spóźnione o co najmniej dekadę uczuciowe rozterki. „Jeżeli kiedyś będę miał nieszczęście mieć syna, zaprowadzę go osobiście do porządnego, czyściutkiego burdelu, kiedy skończy dziesięć lat” – powiedział McCord, przyjaciel Wilbourne’a, słuchając wynurzeń głównego bohatera. Ona – Charlotte Rittenmeyer, starsza od niego, zbuntowana, wywodząca się z nowoorleańskiej bohemy artystycznej, kobieta doświadczona przez życie, matka dwóch córek. Posiadaczka złowrogiego „żółtego spojrzenia”, zdecydowała się związać z Wilbournem i wyruszyć z nim w podróż po Stanach, dopiero wtedy, gdy ten znalazł na śmietniku portfel z tysiącem dwustoma dolarami zawartości. Związek Charlotte z Harrym od samego początku zapowiada się na toksyczny – ona chcąc go obudzić, ciągnie go za włosy, a on, gdy leży obok niej w łóżku, zostaje przez narratora porównany do sarkofagu. W przeciwieństwie do Harry’ego, Charlotte od początku pozbawiona jest złudzeń i już na pięćdziesiątej stronie książki przepowiada ich losy, losy miłości dążącej do samounicestwienia, mimowolnie streszczając całą powieść, mówiąc że: „(…) miłość i cierpienie to jedno i to samo i że wartość miłości mierzy się sumą, jaką trzeba za nią zapłacić; i zawsze, jeśli to wypada zbyt tanio, to znaczy, że człowiek oszukuje sam siebie”. Harry i Charlotte zapłacili bardzo wysoką cenę, co dowodzi, że raczej się kochali, mimo iż zupełnie nie było tego widać.

Nie wiem doprawdy, jak tego William Faulkner dokonał, ale spośród postaci występujących w „Dzikich palmach” naprawdę nikogo nie da się polubić, z nikim nie sposób się utożsamić. Dlatego też jest to lektura bardzo ciężka i wymagająca – powieść niewątpliwie stoi pod znakiem niekończących się zapisów myśli i przeżyć Harry’ego Wilbourne’a, kompletnie niezrozumiałych postaw i posunięć bohaterów, a także wielu zupełnie absurdalnych epizodów. Na przykład: Charlotte wyjmuje z lodówki i zawija w papier dwa kotlety, które bohaterowie mieli zjeść na kolację „- Straciliśmy robotę – powiedziała mu. – Więc szukamy psa (…) w słabym świetle gwiazd mogli widzieć wyraźnie odlanego z żelaza psa z góry Św. Bernarda, z głową przypominającą jednocześnie cesarza Franciszka Józefa i bankiera z Maine z roku 1859. Charlotte położyła kotlety na żelaznym piedestale, między żelaznymi łapami”. Ujmująca, specyficzna groteskowość tej sceny da się, moim zdaniem, wytłumaczyć jedynie ukrytym rymem zdania w oryginale otwierającego epizod:„We've lost our job. So we're looking for a dog.” Jest również w „Dzikich palmach” niezbyt chlubny, ale wart odnotowania, wątek polski – otóż w kopalni w Utah, w której Harry Wilbourne otrzymał etat dyżurnego lekarza, pracują nasi rodacy: „(...) w pobliżu nie było widać nikogo oprócz jakiegoś niechlujnego olbrzyma, którego wygląd zdumiał ich i zaskoczył. Miał na sobie barani kożuch, jego blade oczy wyglądały tak, jakby od dawna nie spał, a w niechlujnej twarzy, według wszelkiego prawdopodobieństwa od szeregu dni nie golonej i nie mytej, malowała się duma, dzikość i trochę histerii. Był to Polak, nie mówił po angielsku, ale bełkocząc coś i gwałtownie gestykulując wskazywał przeciwną stronę kanionu (…) to złudzenie olbrzymiego wzrostu stwarzała jakaś atmosfera wokoło nich, promieniująca z nich wszystkich dziecięca naiwność i łatwowierność”. I jeszcze: „(…) złudzeniami można żyć dość długo i być szczęśliwym. To znaczy, kiedy się jest Polakiem i nie umie się nic prócz zakładania dynamitu pięćset stóp pod ziemią”.

William Faulkner nadał powieści tytuł „Dzikie palmy” wbrew swojej intencji, zmuszony do tego przez wydawcę, Random House. Książka oryginalnie miała nosić tytuł „If I Forgot Thee, Jerusalem” („Jeśli cię zapomnę, Jerozolimo”) i składać się z przeplatających się dwóch opowiadań – „Dzikie palmy” oraz „Stary”. Choć późniejsze amerykańskie wydania, zwracają hołd Faulknerowi, używając zgodnego z jego zamierzeniem tytułu – „The Wild Palms [If I Forget Thee, Jerusalem]”, w Polsce pozostano przy „Dzikich palmach”. Nie jest tajemnicą, że proza Faulknera dotarła do Polski po odwilży 1956 roku, niejako na przekór, głównie po to, by ukazać czytelnikowi biedotę amerykańskiego południa, oraz to, że jak to się mówi kolokwialnie „w Ameryce Murzynów biją”. Oceniam wydanie z serii „Koliber” z 1977 roku, gdzie zupełnie wycięto nowelkę pt. „Stary” i zignorowano właściwy tytuł. Rozumiem, że niespełna dekadę po antysemickim spektaklu 1968 roku, w Polsce nie mogłaby się ukazać książka pod tytułem „Jeśli cię zapomnę, Jerozolimo”. Nawet jeśli, a może tym bardziej, że słowa te pochodzą z biblijnej Księgi Psalmów, Psalm 137. Szkoda, bo myślę, że efekt byłby ciekawszy, a może i zrozumienie pełniejsze, gdyby można było czytać „Dzikie palmy” na przemian ze „Starym”, gdzie główny bohater toczy nierówną walkę z morskimi falami, by udzielić pomocy ciężarnej kobiecie.

Podsumowując – jednak lekturę „Dzikich palm” polecam, choć po nobliście z 1949 roku, niewątpliwym klasyku współczesnej literatury, spodziewałem się znacznie więcej. Pomimo całej patologicznej psychologii tej powieści, warto ją przeczytać, by zobaczyć bohaterów szamoczących się z przeznaczeniem, jak palmy na wietrze. Po to, by sprawdzić, czy zamiast włosów nie rosną nam liście, czy od stóp nie odbijają się już kokosy.

William Faulkner, "Dzikie palmy"
Tłumaczenie: Kalina Wojciechowska
Wydawnictwo Książka i Wiedza, Warszawa 1977
Seria "Koliber"
Wydanie II
Moja ocena: 6/10

czwartek, 1 lutego 2018

Janusz Rudnicki, "Chodźcie, idziemy"

CHODŹCIE, OPAMIĘTAJMY SIĘ

Powieść „Chodźcie, idziemy” Janusza Rudnickiego (ur. 1956) to tak naprawdę kilka utworów w jednym. Zaczyna się w duchu Bachtinowskiego karnawału, od groteski w stylu Mrożka, czy wręcz osobliwej commedii dell’arte, którymi pisarz oswaja czytelnika, zdobywając jego zaufanie. Później jednak, wraz ze stopniowo upadającym i zmierzającym w stronę horroru stylem Rudnicki wali obuchem na odlew tak, że lecą drzazgi.

A fabuła pozornie wydaje się banalna. Gdańsk, lata dziewięćdziesiąte, do kraju z emigracji w Niemczech powraca pisarz, zgorzkniały mężczyzna w średnim wieku, „żyjący w szpagacie w dwóch krajach jednocześnie”. Wprowadza się do jednego z typowych dla tamtych lat obskurnych blokowisk i próbuje jakoś zaczepić się w nowej-starej rzeczywistości. Dlatego też najpierw obcina sobie paznokcie, a potem, z nudów, smaruje sobie twarz pastą do butów i przykłada ją do szyby. Odbiera od listonoszki paczkę dla sąsiada i… zatrzaskuje się na korytarzu. Chcąc nie chcąc, musi więc przywitać się z sąsiadami. A tam prawdziwa galeria osobliwości – postaci takie jak Dyrygent, Pinkerton, Mleczarz, Słupnik czy Madame Butterfly.

Taki na przykład Georges Perec w powieści „Życie instrukcja obsługi” pokazywał życie mieszkańców przykładowej paryskiej kamienicy z odsłoniętymi ścianami. Janusz Rudnicki wręcz przeciwnie – umieszcza narratora wewnątrz tygla – pokazuje ludzi zatrzaśniętych z dwóch stron – drzwiami wejściowymi i balkonowymi. Duszna atmosfera przymusowej enklawy, wybujała suwerenność bananowo-kartoflanej republiki. „Mnie do gardła podchodziła rzeczywistość, którą sam żem sobie upichcił” – stwierdza w pewnym momencie bohater. Jakieś wymioty lub wybuch wydają się być naturalną koleją rzeczy – coś musi nastąpić. I następuje, w momencie, w którym bohater stoi na balkonie, potężny wybuch gazu (tak przecież częsty w latach dziewięćdziesiątych) wysadza blok w powietrze. Głównym postaciom udaje się ujść z życiem, jedynie głównemu bohaterowi ze strachu odebrało mowę – od tej pory będzie nazywany Niemową. Ocaleni, pod wodzą Mleczarza, postanawiają udać się w podróż… do Niemiec, by żądać podwyżek odszkodowań wojennych.

O Januszu Rudnickim mówi się, że to jeden z największych w polskiej literaturze współczesnej „nestbeschmutzerów” (z racji, że pisarz od 1983 roku mieszka w Hamburgu, określenie to pozostawiam bez tłumaczenia). A ja myślę, że jednak bardziej wizjoner. Powieść „Chodźcie idziemy” ukazała się już ponad dziesięć lat temu i była, jak przyznał sam autor, efektem „chorej nieco wyobraźni”. Jednak nie tylko nie straciła nic ze swojej aktualności, a nawet przemawia jeszcze dosadniej, co dekadę temu. To wszystko za sprawą kilku ewidentnych proroctw Rudnickiego, które spełniły się w naszej nowej rzeczywistości. „-… za to, żeby nam własne życie darowali, pany jego. Niech teraz płacą! Za to, żeśmy cherlawi i schorowani. Za zdrowie i młodość naszą zmarnowaną. Niech płacą, co nam obca przemoc wzięła. Ale nie jałmużnę. I nie z łaski, tak jakby płacili nam premię! Niech płacą, wiedząc, że płacą tylko część, bo całości nie zapłacą nigdy!”. Brzmi znajomo? No, właśnie.

I drugi przykład – gdy na miejsce wybuchu przybywają odpowiednie służby, celem wysadzenia pozostałości bloków, by uwolnić mieszkańców uwięzionych w piwnicach, część ludzi na jednej z niewielu ocalałych szyb dostrzega odciśniętą w paście do butów twarz Niemowy. „Pierwsi klękają. Drudzy klękają. Wszyscy, którzy wierzą w cud, klęczą. Jak im powiedzieć, że to albo pasta do butów i że w związku z tym Matka ich Boska, nawet gdyby ją miała, to smarowałaby nią Chrystusowi buty, a nie twarz, i ślady po nim byłoby widać tu, na ziemi, a nie tam w oknie? (…) Wierzący wygrażają księdzu, nagle wyje pierwsza syrena. Wierzący wstają z kolan, biegną do Dowódcy Wojsk Inżynieryjnych, padają na kolana. Powód: nie wysadzać Matki Boskiej z Dzieciątkiem w powietrze. Dowódca Wojsk Inżynieryjnych dzwoni do Prezydenta Miasta, powód: wydać czy nie rozkaz do eksplozji w wyniku powstałej sytuacji. Pertraktacje. Klęczący intonują «My chcemy Boga»”. Brzmi znajomo? „My chcemy Boga” to też ostatnio popularna pieśń.

Powieść Rudnickiego to jednak nie tylko banalne utyskiwanie na trudne relacje z naszym zachodnim sąsiadem, czy na polsko-niemieckie stereotypy, to przede wszystkim krytyka społeczna. Paszkwil na polską tendencję do bylejakości, przeciętniactwa i prowincjonalizmu, jego symbolem jest sztuczny kwiatek, który w pierwszej części powieści mieszkańcy bloku przekazują sobie z rąk do rąk, niczym jakiś erzac szczęścia. Omawiany utwór przykuwa uwagę również formą i stylistyką. Rudnicki postawił na niekontrolowany zapis myśli głównego bohatera, tworząc swój własny, specyficzny język. Niekiedy trudno się zorientować, czy opisywane wydarzenia dzieją się naprawdę, czy też są zapisem chorych wizji postaci. Dlatego też jest to lektura trudna w odbiorze i wymagająca wysiłku, który jednak warto podjąć. Ciekawy efekt udało się też uzyskać wydawcy, który przeplata kolejne części książki wycinkami z polskich i niemieckich gazet, informujących o tak częstych w latach dziewięćdziesiątych wybuchach gazu. Przyjmując realistyczne wydarzenie za fundament opowieści, stworzył Rudnicki rzecz groteskową, absurdalną, i niepokojącą, bo jak pokazały późniejsze lata, granica między groteską a rzeczywistością bywa płynna. „Chodźcie, idziemy” zamyka horror rozdziału, poświęconego zeznaniom niejakiego Czesława Gęborskiego, komendanta obozu w Łambinowicach, w którym w latach powojennych polską ręką wymordowano tysiące śląskich i niemieckich jeńców. Odczytuję powieść Janusza Rudnickiego jako spóźniony apel o rozwagę, o zaprzestanie instrumentalnego traktowania historii, która z pewnością nie była biało-czarna. Nienawiść nie ma narodowości – warto o tym pamiętać zwłaszcza teraz, gdy agresywnie propagowany przez obecny rząd polonocentryzm utożsamia się z patriotyzmem. „Chodźcie, opamiętajmy się", ciśnie się na usta taka trawestacja tytułu. Zróbmy tak, by to wszystko już nigdy nie musiało się powtórzyć, inaczej iść już nie będzie dokąd.

Janusz Rudnicki, "Chodźcie, idziemy"
Wydawnictwo W.A.B, Warszawa 2007
Seria: ...archipelagi...
Wydanie I
ISBN 978-83-7414-282-3
Moja ocena 6/10

Lajos Grendel, "Dzwony Einsteina"