niedziela, 19 listopada 2017

Alessandro Baricco, "Ta historia"

UMIERANIE I NADAWANIE IMION

O Alessandrze Baricco (ur. 1958) dowiedziałem się za przyczyną niedawno przeczytanej przeze mnie nowelki „Novecento. Monolog”. Książeczka ta zachwyciła mnie, odkryłem w ten sposób do tej pory mi nieznanego, ale bardzo interesującego pisarza. Miała ona jednak jedną wadę – była niezwykle krótka i pozostawiła dużą dozę niedosytu. Nic więc dziwnego, że pojawiła się ochota na ponowną konfrontację z twórczością włoskiego pisarza, by sprawdzić, jak też radzi on sobie na dłuższych dystansach.

„Ta historia” zwraca na siebie uwagę przede wszystkim niebanalną fabułą. Poznajemy historię niejakiego Libera Parriego (libero, z wł. – wolny), rolnika, a później rajdowca, który sprzedał dwadzieścia sześć mlecznych krów, aby otworzyć pierwszy w okolicy warsztat samochodowy. Jego syn Ultimo (który „nazywał się tak, bo był pierwszym synem. – To pierwszy i ostatni – stwierdziła matka”), chłopiec posiadający „złoty cień” – nie sposób było go nie zauważyć. W Ultimie z biegiem lat coraz bardziej narasta miłość do samochodów, a także do dróg, a w szczególności do… zakrętów. Jego największym marzeniem, czy nawet obsesją staje się zbudowanie toru wyścigowego, złożonego z osiemnastu zakrętów. Staje się człowiekiem z „sercem uczepionym kierownicy”. Występuje tu również postać tajemniczej, fascynującej kobiety o imieniu Elizaveta, rosyjskiej arystokratki, ofiary rewolucji październikowej, prowadzącej zapiski w dzienniku. Choć, jak się później okazuje, wiele z jej diarystycznych zapisków to nie mające nic wspólnego z faktami zmyślenia, w zaskakujący sposób połączą się one z historią opętanego motoryzacją Włocha.

Ale „Ta historia” to również, jak sugeruje tytuł – ta historia, czyli tło historyczne. Razem z bohaterami przeżywamy kolejne, tak dobrze znane z podręczników historii zdarzenia, takich jak pierwsza wojna światowa (Ultimo bierze udział w morderczej, nieludzkiej batalii pod Caporetto, 24 października – 1 grudnia 1917), rewolucja październikowa, następnie przedwczesny optymizm lat międzywojennych (w tle rodzenie się totalitaryzmu w wydaniu włoskim), druga wojna światowa, wreszcie lata powojenne, lata tułaczki i poszukiwań tak boleśnie zbrukanej tożsamości. Ciekawie oddaje również Baricco neurozy początku wieku – nagłą fascynację techniką, powiew nowych czasów. Jest w „Tej historii” coś z „Lotu Ikara” Raymonda Queneau, gdzie główny bohater, uciekinier z rzeczywistości fikcyjnej, zostaje mechanikiem samochodowym i zapalonym cyklistą, a jego ulubioną lekturą jest podręcznik do mechaniki.

Ukazuje Baricco coś, co pozwalam sobie nazwać „szowinizmem czasów pionierskich” – autor w zaskakujący sposób wyjaśnia kwestię, dlaczego w języku włoskim (i nie tylko, również po francusku i rumuńsku) słowo „samochód” jest rodzaju żeńskiego: „Były to czasy, gdy nie rozstrzygnięto jeszcze, czy automobil ma być rodzaju męskiego, czy żeńskiego (…) Miał na myśli coś uległego, coś posłusznego rozkazom, coś, czego uroda ulega przeobrażeniu w rękach kierowcy. A zatem, będąc – jak wszyscy w tamtych czasach – zatwardziałym męskim szowinistą, nie miał wątpliwości: automobil jest kobietą”. Konkluzją zaś jest jedno z najbardziej „skrzydlatych” zdań tej powieści – „Umieranie i nadawanie imion to prawdopodobnie jedyne szczere czynności, jakich dokonujemy w życiu”.

Alessandro Baricco to również pisarz zachwycający wyjątkowym stylem – w „Tej historii” w bodaj jeszcze większym stopniu niż w „Novecento”. Oryginalna, awangardowa, polifoniczna narracja, miejscami chropowata i rwana, jest dopełnieniem niebanalnej historii. Każda z siedmiu podczęści powieści ma innego narratora i inną formę – m.in. reportażu, przypowieści, dziennika, memoriału. „Ta historia” to dzieło kompletne. Wstrząsa, wzrusza, poucza, a zdarza się, że niekiedy nawet śmieszy. Okazuje się, że Baricco w dłuższych formach literackich radzi sobie niezgorzej – zatem to pisarz wszechstronny – nie tylko doskonały sprinter, ale również wytrawny długodystansowiec literatury. 

Alessandro Baricco, "Ta historia"
Tłumaczenie: Halina Kralowa
SW Czytelnik, Warszawa 2007
ISBN 978-83-07-03136-1
Moja ocena: 7/10

środa, 15 listopada 2017

Stanisław Stanuch, "Andrzej Bursa"

„WYDEPTYWANIE DNA PIEKŁA” – NOTATKI O ANDRZEJU BURSIE W 60. ROCZNICĘ ŚMIERCI POETY

15 listopada minie kolejna, sześćdziesiąta rocznica śmierci Andrzeja Bursy (1932-1957). Niebywałe, że książka Stanisława Stanucha (1931-2005), napisana w 25 lat po śmierci poety jest do dnia dzisiejszego jedną z najrzetelniejszych publikacji, wspominającą tę wyjątkową postać. Stanuch przez długie lata był, obok Stanisława Czycza (za sprawą słynnego, znakomitego opowiadania pt. „And”) głównym „nosicielem mitu” Andrzeja Bursy. Rzecz to niebywała również dlatego, że pomimo upływu lat, twórczość Bursy nadal ma grono wiernych czytelników i w wielu miejscach pozostaje (niepokojąco) aktualna i wymowna. Andrzej Bursa we wspomnieniu Stanisława Stanucha jawi się jako postać wyjątkowa, wrażliwy poeta, który przez całe swoje (krótkie) życie musiał zmagać się z niezrozumieniem. Twórczość Bursy, mimo iż do dnia dzisiejszego chętnie czytywana, bywała oceniana niesprawiedliwie lub zwyczajnie spłycana – redukowana jedynie do turpizmu, wulgaryzacji, czy epatowania czytelnika okropnościami. Stanuch czyni z Bursy wyraziciela głosu całego powojennego, dotkniętego traumą pokolenia – twórców, którzy byli „za starzy, by nie pamiętać” i „za młodzi, by móc uczestniczyć”.

Książka Stanisława Stanucha nie jest biografią sensu stricto, a do jej największych zalet należy próba ukazania postaci i twórczości Andrzeja Bursy w szerszym, pokoleniowym kontekście. Autor już na wstępie mocno polemizuje z teorią Artura Sandauera, który zaatakował całe tzw. Pokolenie 1956 (inaczej nazywane pokoleniem „Współczesności”), oskarżając je o antyestetyzm twórczości, ze zbyt silnym odchyleniem w stronę etyczności, co błędnie utożsamił z moralizatorstwem. Andrzej Bursa starał się za wszelką cenę „zachować pionową postawę”, w tych trudnych czasach, kiedy wielu pisarzy, chcąc przetrwać, miało lojalistyczne odruchy wobec władzy. Jeden z wierszy zatytułował „Rówieśnikom kameleonom”: „Zaprawieni w kłamstwie doskonale/ Niewiniątka udające zuchów/ Z kieszonkowym przekonań bagażem/ My już twarzy nie mamy wcale/ My mamy papierowe maski zamiast twarzy”. Każda epoka ma swoich „zwykłych, szarych ludzi”, którzy pewne zjawiska odczuwają bardziej dotkliwie. Drugą hipotezą, której Stanuch w swojej książce odważył się przeciwstawić jest koncepcja Edwarda Balcerzana, który w swoim szkicu pt. „Stara piosenka krwi”, przykładając do twórczości Bursy bachtinowskie pojęcie „degradacji”, zredukował ją do tzw. „taktyki pacjenta” – uporczywego sprowadzania, wszystkiego, co wzniosłe do cielesności, biologii – inaczej mówiąc do taniego epatowania fizjologią. Trudno o większe nieporozumienie, trudno o bardziej płytki pogląd, co jest tym bardziej bolesne, że autorem takiej hipotezy jest tak wybitny fachowiec, jak Edward Balcerzan.

Książka ta to również niezaprzeczalny dowód na poparcie tezy o cykliczności naszych dziejów, zwłaszcza gdy obserwujemy próżne starania młodego poety, by móc nareszcie zaistnieć w środowisku poetyckim. Autor przytacza tu słowa Stanisława Wyspiańskiego na temat ówczesnego krakowskiego środowiska poetyckiego z listu napisanego w 1897 roku: „Ci ludzie, co stoją w Krakowie wysoko, po większej części to są lalki i manekiny, które same n i c n i e u m i e j ą, więc wyrabia się u takich ludzi n a t u r a l n a zazdrość do tych wszystkich, którzy coś potrafią. Ja już mam tych manekinów dosyć. Manekiny nie przeszkodzą mi w niczym, ale mogą tylko opóźnić, co chcę […] Jak trafię na jednego porządnego człowieka, to już będę miał wszystko. Czekam cierpliwie”. Stanuch, cytując te słowa w kontekście zmagań Bursy, stwierdza, że są one nadal aktualne i dobrze opisują sytuację twórcy. Z dzisiejszej perspektywy – 60 lat po śmierci Bursy i 33 latach od wydania książki Stanucha, można śmiało powiedzieć, że słowa Wyspiańskiego nadal nie straciły nic ze swojej aktualności . Myślę w ogóle, że jedną z przyczyn, dla których wiersze Bursy nieprzerwanie znajdują swoich czytelników, jest fakt, że zadają one pytania, na które wiele twórczych jednostek wciąż nie znalazło odpowiedzi. Stanuch przypomina w tym kontekście słynny wiersz Bursy, pt. „Pożegnanie z psem” – abstrahując od całego komiczno-groteskowego aspektu tego utworu – o psie, którego trzeba sprzedać, bo „pożarł już czterech listonoszy”, to jest tam jeszcze inne, jakże wymowny wers-zdanie, które podmiot liryczny adresuje do tytułowego zwierzęcia: „Gdyby moi przyjaciele umieli tak inteligentnie milczeć/ Toby było mi o wiele lepiej”. Stanuch przytacza tu słowa Jarosława Iwaszkiewicza, który komentuje to bezbłędnie: „Smutno jest w naszym społeczeństwie, kiedy poeta u psa musi szukać odruchów przyjaźni”. Dalej pisze Iwaszkiewicz: „Natura poetycka jest delikatną naturą. Niejednokrotnie [poeta – przyp. T.W] uważa za kopniak coś, co zwykłemu śmiertelnikowi (…) widzi się lekkim muśnięciem, poklepaniem po plecach, lub tylko życzliwym trochę ironicznym uśmiechem. Poeci, zwłaszcza młodzi poeci, bardzo często uważają ziarnko żwiru za kamień młyński. A może to inaczej trzeba powiedzieć? Zbyt często kamień młyński uważamy za ziarnko żwiru”. Z czymś takim zmagał się Andrzej Bursa, nie tylko kiedy tworzył, ale również w pracy zawodowej – w dziale reportażu krakowskiego „Dziennika Polskiego”. Gdy, wysłany na wschodnie rubieże PRL-u z żarliwością opisał tragiczny los pierwszej grupy repatriantów z Uzbekistanu, powracającej do Polski z przerażeniem w oczach, cenzura okroiła ów reportaż niemiłosiernie, czyniąc zeń apologię socjalizmu. Stanuch nazywa wręcz Bursę narażonym na kopniaki poetą-petentem – ciągle składającym podania do losu, wiecznie stojącym przed jakimś Okienkiem, nieustannie odwołującym się do Wyższych Instancji. To właśnie słynne bursowe „dokładne wydeptywanie dna piekła/ uparte dążenie/ z pełną świadomością jego bezcelowości”.

Dlatego tak wielkim szokiem była nagła śmierć Bursy – 25-letniego poety, w opinii wielu niezbyt rozgarniętych czytelników istniało wówczas przekonanie, że „młody, zbuntowany poeta absolutnie nie może umrzeć śmiercią naturalną”. Znów bezlitośnie spłycono jego twórczość, zwracając uwagę na fakt, jak często poeta poruszał w swoich utworach temat śmierci, jak chociażby w wierszu „Sobie samemu umarłemu”: „Gdy na Krupniczą mój upiór wchodził/ Szepnąłem do koleżanki:/ Wiesz ja nie żyję… nie przeszkadzajcie sobie/ Ale nie mogłem ukryć żem jest martwy”. Stanisław Stanuch w swojej książce prostuje również brednie, które były rozpowszechniane na temat rzekomej samobójczej śmierci poety, również przez osoby z jego najbliższego otoczenia, z mitami, które z biegiem lat wokół tego narosły. Z drugiej jednak strony, trudno oprzeć się wrażeniu, że to właśnie śmierć Bursy z całą jej tajemniczością, domniemaniem samobójstwa, przyczyniła się do powstania osobliwego mitu, towarzyszącego jego twórczości. Z pewnością, gdyby Andrzej Bursa żył dłużej, nie zachowałby się w pamięci czytelników w takiej formie i z taką intensywnością.

Kończąc ten przydługawy i nieco chaotyczny tekst, muszę przyznać się (choć myślę, że było to oczywiste), iż należę do grona zagorzałych „bursologów”. Postać Bursy jest obecnie zaszufladkowana do grona kanonicznej trójcy tzw. „poetów wyklętych”. Myślę, że obok fekalno-alkoholowych metafor Rafała Wojaczka, czy niekiedy zbyt nachalnego „wschodniego mistycyzmu” Edwarda Stachury (choć tych twórców również wielbię bezgranicznie), twórczość Bursy jest tą, do której czytelnik musi dojrzeć. Lub też tą, która w czytelniku dojrzewa, rośnie. Wydaje się, że niezmiennie od lat patronujący jej dwaj „bracia B” – ból i bunt są cholernie ponadczasowi. Dlatego też jestem zadowolony, że było mi dane przeczytać książkę Stanisława Stanucha, który nie tylko rozprawia się z wieloma bredniami na temat Andrzeja Bursy, ale przede wszystkim sygnalizuje, że nie jest to twórczość tak oczywista i jednowymiarowa, jak chcieliby niektórzy krytycy.


Stanisław Stanuch, "Andrzej Bursa"
Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1984
Seria: Portrety współczesnych pisarzy polskich
Wydanie I
ISBN 83-06-01100-7
Moja ocena: 8/10

sobota, 11 listopada 2017

Pierre Michon, "Żywoty maluczkich"

ANTYEWANGELIA WSPÓŁCZESNEGO EPOSU

Muszę przyznać, że pierwsze zetknięcie się z twórczością Pierre’a Michona (ur. 1945) nieco mnie skonfundowało. Rzadko bowiem zdarza mi się natrafić na zupełnie nieznanego autora, który jest określany mianem „klasyka współczesnej francuskiej prozy”, a jego książka, tak jak w przypadku „Żywotów maluczkich” – „dzieła kultowego”. Na takie niedopatrzenie żaden romanista nie może sobie pozwolić.

Na „Żywoty maluczkich”, opublikowane po raz pierwszy we Francji w 1984 roku, składa się osiem autobiograficznych opowiadań, blisko połączonych ze sobą tematycznie i chronologicznie, co sprawia wrażenie, że mamy do czynienia z powieścią. Łączy je postać narratora – za każdym razem jest to ta sama osoba, tyle że na różnych etapach życia i obdarzona różnym poziomem świadomości. Prozę Pierre’a Michona można bez wątpienia zaliczyć do dzieł, w których autor oddaje głos „podmiotom słabym”, tytułowym maluczkim. Każde z ośmiu opowiadań autor poświęca jednej osobie – dziadkom, zmarłej siostrze, koledze ze szkolnej ławy, pacjentowi szpitala, księdzu, kochance – postaciom ważnym może dla jego prywatnej historii, ale zupełnie marginalnym i nieznaczącym z punktu widzenia świata. Na uwagę zasługuje wyjątkowy, napuszony patetyzmem styl tej prozy. Michon opowiada historie zwykłych, prostych ludzi w niezwykły i nieprosty sposób, podnosząc ich życiorysy do rangi legendy. Legendy, a nawet przypowieści – trudno oprzeć się wrażeniu, że styl pisania Michona momentami jednoznacznie przywodzi na myśl styl biblijny. Inną kwestią jest pytanie, czy są „Żywoty maluczkich” czymś na kształt dobrej nowiny, świeckiej ewangelii. Wydaje się, że nie – bowiem każde z opowiadań kończy się mniej lub bardziej dosłowną śmiercią postaci.

Równocześnie obserwujemy „żywot” samego narratora, który bynajmniej nie uważa się za „maluczkiego”, tylko za natchnionego twórcę, demiurga, aspirującego do bycia pisarzem, który jednak z jakichś powodów nie może wydusić z siebie ani linijki. Tymczasowo więc musi zadowolić się rolą kronikarza rzeczywistości. Nieustannie szuka inspiracji, wręcz żądając jej od świata, a tak naprawdę krok po kroku pikuje w stronę dna, krzywdząc ludzi, pijąc i narkotyzując się. Antypatia, jaką czytelnik może odczuwać wobec narratora staje się wprost proporcjonalna do jego postępującego upadku – aż trudno oprzeć się wrażeniu, patrząc na jego wybujałe ego, że prawdziwym maluczkim, którym pogardza, jest przede wszystkim czytelnik. „Żywoty maluczkich” byłyby zatem niczym więcej, jak próbą przepracowania pewnych tematów, rodzajem literackiego czyśćca, przez który musi przejść człowiek, aby stać się „prawdziwym” pisarzem. (Jednym z najważniejszych i, jak sądzę, ukrytych tematów tej prozy jest nieobecność mężczyzny (ojca) w życiu narratora i wszechobecność postaci matki). Nie jest to zatem dzieło pierwsze, ale jakby prenatalne, na osi czasu twórczości autora sytuujące się na lewo od punktu zerowego. W tej refleksji wymagana jest oczywiście pewna doza ostrożności, gdyż pomimo silnego aspektu autobiograficznego opowiadań, relacje autor vs. narrator pozostają niejasne.

Pisarstwo Pierre’a Michona to jednak przede wszystkim styl – z niespotykanym pietyzmem dobrane słowa i metafory, utwory zamieszczone w „Żywotach maluczkich” znajdują się niewątpliwie w połowie drogi między prozą a poezją. Każde zdanie jest niezwykle dopracowaną przestrzenią, niepozbawioną również pewnej muzykalności, co czyni z nich rodzaj współczesnych eposów, na podobieństwo średniowiecznej literatury oralnej, wyśpiewywanej przez trubadurów. Styl tej prozy, pomimo iż zasługujący na aplauz, z biegiem czasu jednak coraz bardziej męczy czytelnika i zaciemnia przekaz, choć być może taka właśnie była intencja autora. W opowiadaniu „Żywot braci Bakrootów”, aspirujący do bycia pisarzem narrator, stawia sobie za wzór Racine’a i jego „niezrozumiałe zdania, różne, lecz równe, osobliwe, z których jedno w sposób regularny pokrywało się z drugim niczym ruchy zegarowego wahadła, zdążając do odległego celu (…)”. Taka właśnie jest proza Pierre’a Michona, a jego świat przypomina „w nieskończoność dającą się powiększać kolekcję słów pozwalającą się ze sobą łączyć w nieprzewidywalny sposób”. Na koniec pozostaje tylko zaprosić odważnych do wejścia w ten intensywny świat, w którym poruszamy się wraz z narratorem „znanym mu szlakiem, zaznaczonym śladami jego wad”. Tym z Państwa, którzy nie boją się konfrontacji z jego intensywnością i pesymizmem, zachęcam do zmierzenia się z „Żywotami maluczkich”. Z tym współczesnym eposem, antyewangelią.


Pierre Michon, "Żywoty maluczkich"
Tłumaczenie: Wojciech Gilewski
SW Czytelnik, Warszawa 2006
Seria: "Mała proza"
ISBN 83-07-03066-8
Moja ocena: 6/10

Janusz Głowacki, "Z głowy"

Z GŁOWY DEFINITYWNIE

Są książki, które wraz z wiekiem (czytelnika) przestają się podobać, są też i takie, do których trzeba dojrzeć. „Z głowy”, fabularyzowana autobiografia Janusza Głowackiego (1938-2017) należy zdecydowanie do tego ostatniego grona. Nie pamiętam nawet, który już raz ją przeczytałem. Trzeci? Czwarty? Pamiętam za to, jak bardzo mi się nie podobała, gdy czytałem ją po raz pierwszy, jako szesnastolatek, tuż po jej pierwszym wydaniu przez Świat Książki, w 2004 roku. Odstręczał mnie przede wszystkim wielopiętrowy cynizm autora, wisielczy humor, szarganie świętości. Tak się jednak złożyło, że przez lata Janusz Głowacki stopniowo awansował w mojej hierarchii wraz z rozwojem mojego myślenia o literaturze – dziś już ma status niekwestionowanego mistrza słowa, a to, co wtedy uważałem za główne wady tej prozy, dziś uważam za jej niezaprzeczalne zalety. Głowacki prezentuje bowiem krytyczne i niejednorodne spojrzenie na rzeczywistość, podkreślając, że nie jest ona czarno-biała, co tak bardzo irytuje osoby, mające uproszczone, jednowymiarowe spojrzenie na Polskę i na świat.

Choć trudno oprzeć się wrażeniu, że autobiografia Janusza Głowackiego została przez samego autora nieco podkoloryzowana, tu i ówdzie opatrzona „ozdobnym słowem”, to nie zmienia to faktu, że „Z głowy” to doskonała, a nade wszystko mądra lektura. Czytelnik ma okazję prześledzić drogę życia pisarza, a nadmienić trzeba, że Głowacki miał tych dróg kilka: najpierw drogę do bycia pisarzem (miał co prawda zostać aktorem, ale został wyrzucony ze szkoły teatralnej za kompletny brak zdolności i cynizm, gdy nie chciał, tak jak inni studenci toczyć się po scenie udając jajko). Rzecz jasna, w tle cały czas pojawia się bogate życie nocnej Warszawy (SPATiF, Ściek, Hybrydy itd.), którego Głowacki był wyjątkowo gorliwym uczestnikiem, z całą armią anegdot, ekscesów i osobliwych postaci (np. Jan Himilsbach, który kiedy szedł do knajpy wkładał każdą ze swoich sztucznych szczęk, które nazywał klawiszami, do innej kieszeni, by nie zgubić obu naraz). Pierwsze opowiadania, felietony w warszawskiej „Kulturze” (tu pojawia się tak samo odrażająca, co fascynująca postać Janusza Wilhelmiego, redaktora naczelnego), a wreszcie pierwsze sztuki teatralne i uznanie międzynarodowe. Przełomowym momentem w życiu Głowackiego, jest, jak w przypadku wielu Polaków, grudzień 1981 roku, który pisarza zastaje w Londynie, podczas prób jego sztuki „Kopciuch”. Podejmuje on decyzję o wyjeździe do Stanów Zjednoczonych, „dzikiego kraju, w którym nikt nawet nie wie, kto to jest Himilsbach”, gdzie zaczyna się „zaciskanie zębów, odbierająca sen próba przetrwania i oszczędzanie na wszystkim, nawet na metrze”.

Przepięknie, w stylu jakiejś apoteozy, która przecież jest tak naprawdę „antyapoteozą”, opisuje Głowacki Nowy Jork w rozdziale zatytułowanym „Za duże miasto”: „Nowy Jork jest za duży. Za duży dla stałych mieszkańców, a co dopiero dla emigrantów, którzy codziennie wysypują się setkami z jumbo jetów na lotnisku J.F.K. Delikatnie się ich przesłuchuje, robi zdjęcia, bierze odciski palców, przepuszcza, zawraca, albo aresztuje. A jak przepuszcza, to zaraz potem gdzieś się gubią. Czasem coś tam o nich jeszcze słychać, że coś odkryli albo namalowali, napisali, czy nakręcili. Albo kogoś zabili czy ktoś ich zastrzelił. Ale na ogół rozpuszczają się na dobre”. Tego „rozpuszczenia” doświadczył sam, gdy stwierdził, że „w Nowym Jorku w jednej chwili przestał istnieć Głowacki playboy, środowiskowy pisarz, przewrotny felietonista i ozdoba przyjęć. Narodził się za to przestraszony, źle mówiący po angielsku nieznany pisarz bez pieniędzy”.

I jeszcze o cynizmie, który jest najczęstszym zarzutem wobec Głowackiego i jego prozy, autor w „Z głowy” rozliczył się i z tym zagadnieniem: „(…) zacząłem cynika udawać i doszedłem do dużej wprawy. Ale z udawaniem są zawsze kłopoty (…) Otóż ja się tak przyzwyczaiłem do udawania, że żyję ironicznie, że po paru latach już nie byłem pewien, czy jeszcze udaję”. Podzielam zdecydowanie ironiczny stosunek Głowackiego do życia i myślę sobie, że być może dojrzewanie nierozerwalnie wiąże się z cynicznieniem. Autobiografię Janusza Głowackiego uważam za świetną książkę, im starszy jestem, za każdym razem znajduję w niej coś innego – ciekawe, co znajdę przy ponownej lekturze za kilka lat, kiedy już tak bardzo rozpuszczę się w jednym ze zbyt dużych miast świata, że jedyne, co mi pozostanie, to udawać jajko, albo szumieć jako drzewo.

Tak scharakteryzowano pisarski idiom Głowackiego we wspomnieniu, które ukazało się w GW w dn. 31 października, w przeddzień Wszystkich Świętych: „Niczego nie mówił wprost. O sobie właściwie wcale. I w prozie, i w rozmowie uciekał na piętra wyższe, gdzie mieszka absurd. W finezyjny żart, pikantną anegdotę, ożywcze porównania. Lubił skrót, metaforę i językowy ping-pong. Jeśli piłeczka zgrabnie mu się odbijała, było trochę chichotu, takiego czechowowskiego, najmądrzejszego na świecie”. Janusz Głowacki, tuż przed swoją z lekka surrealistyczną śmiercią w Egipcie, pracował nad „Z głowy 2”. Jak na razie nie wiadomo, czy udało mu się książkę dokończyć i czy to, co autor zdążył napisać kiedykolwiek ujrzy światło dzienne. A tak bardzo już brakuje ironicznego spojrzenia Janusza Głowackiego na coraz bardziej cyniczne czasy. A zatem spóźnione good night, Dżanus, mistrzu. Teraz masz to już wszystko „Z głowy”, definitywnie.


Janusz Głowacki, "Z głowy"
Świat Książki, Warszawa 2004
Wydanie I
ISBN 83-7391-830-2
Moja ocena: 9/10

piątek, 3 listopada 2017

Jerzy J. Fąfara, "Czerwony pająk"

PRZYGODY NIEDOBREGO WOJAKA PODCZAS WOJNY POLSKO-POLSKIEJ

Powieść „Czerwony pająk” Jerzego J. Fąfary (ur. 1956) została opublikowana w 1991 roku, w dziesiątą rocznicę wprowadzenia stanu wojennego. Autor porusza w niej problem tak zwanych kompanii polowych, czyli po prostu pospolitych kryminalistów, wcielonych do LWP w stanie wojennym. Z perspektywy nowo przybyłego, również przymusowo zmobilizowanego podchorążego Andrzeja Borzęckiego, czytelnik zostaje wprowadzony w specyficzne środowisko fikcyjnej (czy aby na pewno?) jednostki wojskowej, położonej nieopodal Warszawy, „w miasteczku małym i brzydkim”, „jednym z tych miejsc, gdzie zaczynają się i kończą wszystkie drogi”. Realia tam panujące są biegunowo odległe od sielskości rodem z dobrego wojaka Szwejka, czy wszystkich innych utworów uprawiających apologię wojskowości. Pijaństwo, narkomania, pobicia i próby samobójcze to codzienna rzeczywistość, z którą muszą się zmagać (także nie święci) oficerowie, chcący przerobić swoich podkomendnych na żołnierzy. W rzeczywistości kompania polowa jest bardziej jednym ze sposobów internowania, niż odbywania służby wojskowej, dlatego też nikt nie ma złudzeń co do skuteczności metod. To po prostu tymczasowo przebrani w mundury pospolici przestępcy, „spasieni na żołnierskim wikcie”, którzy nie przechodzili nawet przez komisję lekarską, a część z nich nie zasługuje nawet na kategorię E. A poza tym, a może właśnie przede wszystkim jest „Czerwony pająk” portretem ówczesnej Polski, szarej, zimnej, byle jakiej, Autor doskonale uchwycił powszechną w tamtych latach polską bylejakość, traktowanej jak prywatny folwark tak samo czerwonych, jak i białych. Podchorąży Borzęcki, w cywilu prawnik administratywista mówi wprost: „Wszystko się zdezaktualizowało… Po wojsku moja wiedza… (…) gdy jest pan przedstawicielem władzy administracyjnej, a jeszcze w naszym kraju, i ma pan wyrokować, co jest słuszne z punktu widzenia tak zwanego dobra społecznego, czy podstaw ustrojowych, to się pan musi dobrze zastanowić, czy dzisiejsze prawo nie okaże się jutro bezprawiem”. Celne, nadal aktualne słowa. Warto dodać, że realia „Czerwonego Pająka", opisane są z najwyższą, momentami zahaczającą o naturalizm dbałością o każdy szczegół, niuans, co sprawia, że poznawanie losów bohaterów jest jeszcze bardziej wstrząsające. W ogóle dbałość o precyzyjne odwzorowanie rzeczywistości uważam za jedną z najważniejszych cech prozy Jerzego Fąfary, dobrze świadczących o jej artystycznym poziomie.

Niezwykle cenię Jerzego J. Fąfarę, nie tylko dlatego, że mam przyjemność znać go osobiście, ani też dlatego, że za kilka tygodni w jego wydawnictwie, Podkarpackim Instytucie Książki i Marketingu, ukaże się mój zbiór wierszy, ale przede wszystkim dlatego, że jest to po prostu znakomity prozaik, wciąż nienależycie doceniony w szerszej, ogólnopolskiej skali. „Czerwony pająk” to chronologicznie rzecz ujmując pierwsza powieść autora, po dwóch zbiorach wierszy: „Kto lepszy” (KAW, 1981), „Po obu stronach twarzy” (KAW, 1986). Czytało mi się ją dosyć ciężko, ale to raczej moja wina, ponieważ trudno o świat bardziej odległy od moich upodobań niż ten, który jest miejscem akcji utworu. Widać jednak, że był to dla Fąfary zaledwie początek drogi w poszukiwaniu własnego oryginalnego prozatorskiego idiomu. Dodajmy z dzisiejszej perspektywy – poszukiwania niezwykle udanego.

Jerzy J. Fąfara, "Czerwony pająk"
Krajowa Agencja Wydawnicza, Rzeszów 1991
Wydanie I
ISBN 83-0303462-6
Moja ocena: 7/10

Emmanuel Carrère, "Powieść rosyjska"

KARIERA CARRÈRE’A

Przyznaję, że ja ignorant, długo byłem przekonany, że autor nazywa się Carrière, czyli Kariera. W języku francuskim „e” z akcentem skierowanym w lewo (tzw. accent grave) jest specyficzną literą, która tworzy wokół siebie specyficzny cień, w którym taka minuskuła jak literka „i” może zniknąć. A zatem Carrère. I jego kariera. Otóż kariera Carrère’a zaczęła się w momencie, w którym obrał on Rosję za główny temat swojej twórczości prozatorskiej. Nie miał on specjalnego wyjścia, staje się to jasne, gdy prześledzi się nieco jego drzewo genealogiczne – dziadkowie pisarza ze strony matki byli imigrantami z Gruzji, ojciec Louis Carrère jest sowietologiem, a matka, Hélène Carrère d'Encausse historyczką specjalizującą się w tematyce rosyjskiej, od 1990 roku członkinią Akademii Francuskiej (w tym od 1999 stałym jej sekretarzem).

„Powieść rosyjska” w zasadzie nie jest powieścią, gdyż tak naprawdę jest na poły autobiograficzny zapis zdarzeń z życia Emmanuela Carrère’a z lat 2000-2003, czasów, w których pracował nad filmem dokumentalnym „Powrót do Kotielnicza”. Polifoniczna akcja utworu rozgrywa się na trzech płaszczyznach – pierwszym wątkiem, od którego wszystko się zaczyna jest historia Andrása Tomy, Węgra, który spędził 56 lat w szpitalu psychiatrycznym w rzeczonym Kotielniczu. Od tego momentu rozpoczyna się fascynacja Carrère’a tą mieściną, położoną w zachodniej Rosji, w obwodzie kirowskim. Autor bowiem zaczyna dostrzegać analogię z historią swojego dziadka, Gruzina Georgesa Zurabiszwilego, zaginionego dokładnie w tym samym roku, co Węgier (najprawdopodobniej zabitego przez ruch oporu za kolaborację z Niemcami). Z kolei, zbiegiem okoliczności, pradziadek autora, był przed wojną wicegubernatorem w Wiatce, miejscowości położonej nieopodal Kotielnicza. Ostatni wątek jest wątkiem miłosnym, opisującym specyficzny, nieustannie zmierzający w stronę patologii związek Emmanuela z jego partnerką, Sophie.

„Dlaczego zatem jeżdżę do Rosji, dlaczego wracam do Kotielnicza, jeśli nie dlatego, że tutaj osiadł na mieliźnie los tamtego Węgra, co mi pozwala przybliżyć się okrężną drogą do losu dziadka?”. Carrère jedzie do Kotielnicza, by nakręcić tam film dokumentalny. Jedzie bez nakreślonego celu, scenariusza, wierząc, że temat znajdzie się sam. Dopiero później okazuje się, że będzie to film o morderstwie. Jednak dla Carrère’a „Powrót do Kotielnicza” to coś więcej – to przede wszystkim film poświęcony jego rodzinie, rozliczenie się z ciążącym od lat nad jego rodziną fatum zaginionego dziadka. Chodziło zwłaszcza o to, by osobę zaginioną uznać za zmarłą, opłakać i pochować. „Powrót do Kotielnicza” to droga zneurotyzowanego pisarza ku wyzwoleniu. W tym miejscu wypada przerwać streszczenie, by nie ujawnić zbyt wiele z fabuły utworu.

„Powieść rosyjska” to wspaniała, intrygująca, brawurowa proza, którą przeczytałem (niemal) jednym tchem, niezmiennie zapartym. Momentami ostra, momentami obsceniczna (patrz: nowelka Emmanuela dla Sophie, a właściwie cały wątek erotyczny), niekiedy budząca sprzeciw. Z pewnością wywołująca skrajne emocje, a o to przecież chodzi w literaturze. Jest dla mnie jasne, że będę wracał do twórczości Emmanuela Carrère’a, niezależnie od tego jak potoczy się jego kariera. Kariera Carrère’a.


Emmanuel Carrère, "Powieść rosyjska"
Tłumaczenie: Anna Trznadel-Szczepanek
Wydawnictwo MUZA S.A, Warszawa 2008
Seria: Kalejdoskop
ISBN 978-83-7495-475-4
Moja ocena: 8/10

Andrzej Kasperek, "Back in the DDR i inne opowiadania"

Nieprzypadkowo „Back in the DDR i inne opowiadania”, zbiór prozatorskich miniatur Andrzeja Kasperka (ur. 1958) został opublikowany nakładem wydawnictwa Słowo/ obraz terytoria w znakomitej serii „Świadectwa”. 20 opowiadań zamieszczonych w tym tomie to właśnie opowiadania o przeszłości. Co ciekawe, zbiór skomponowany został w sposób chronologiczny – silnie naznaczone autobiografizmem opowiadania zabierają czytelnika w coraz mniej odległe współczesności czasy, wraz z dojrzewającym bohaterem. Zasadniczym elementem łączącym wszystkie teksty Andrzeja Kasperka, tematem tej książki jest nostalgia za minionym czasem. Wielce trafna wydaje się opinia Pawła Huellego na temat tej prozy, której siłą jest: „(…) realizm niepozbawiony nostalgii i głębokiej refleksji o przemijalności wszystkiego: ludzi, rzeczy, całych światów”. Jednocześnie bohater ciągle sprawia wrażenie osoby uwikłanej w historię – począwszy od rodzinnych reminiscencji wojennych, na zmaganiach z wiadomymi represjami lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych w Polsce. Ale „to nie tęsknota za komuną/ To jest tęsknota za młodością”, jak śpiewał Andrzej Sikorowski w jednej ze swoich piosenek. Wspomnijmy jeszcze o wyjątkowym miejscu urodzenia autora, w którym rozpoczęła się jego intelektualna biografia – Żuławach, w czasach przedwojennych prawdziwym tyglu kultur.

Lektura „Back in the DDR” zapewnia czytelnikowi nieustanną huśtawkę nastrojów, autor bowiem, często nawet na przestrzeni jednego opowiadania, żongluje tonacjami – od ironiczno-humorystycznej do nostalgii, niepozbawionej patosu i wzruszenia. Państwa ocenie pozostawiam to, która z tonacji okazuje się dominująca w ostatecznym rozrachunku, ale ostatnie opowiadanie zbioru jest bardzo mocnym akcentem i nie pozostawia wielu złudzeń. Całość napisana jest znakomitym, wyszukanym i lekkim językiem – z pewnością Andrzej Kasperek posiada swój własny literacki idiom, jak często bywa w przypadku późnych debiutantów (2010, w wieku 52 lat). Jednocześnie nie sposób nie zauważyć, jak dalece erudycyjna jest to proza, opowiadania pełne są intertekstualnych aluzji, ukrytych cytatów, wrażeń z lektur. To również nie powinno dziwić, gdy zapoznamy się nieco z biografią Andrzeja Kasperka, pisarza, polonisty, absolwenta Uniwersytetu Gdańskiego (seminarzysty prof. Marii Janion), od 2016 roku doktora nauk humanistycznych na podstawie rozprawy zatytułowanej „Sztuka ekfrazy w twórczości poetyckiej Jacka Kaczmarskiego”. Tak zwani „późni doktoranci” budzą zawsze mój niekłamany podziw.

Pośród wielu określeń, jakimi można by opisać prozę Andrzeja Kasperka nasuwa mi się zwłaszcza jedno – apoteoza pamięci. Można zaryzykować stwierdzenie, że Andrzej Kasperek czuje się w pewnym stopniu spadkobiercą frazy Herberta „masz mało czasu/ trzeba dać świadectwo”. I właśnie dlatego z pełnym przekonaniem polecam niezwykle wartościową prozę „żuławskiego Prousta”.


Andrzej Kasperek, "Back in the DDR i inne opowiadania"
Wydawnictwo Słowo/ obraz terytoria, Gdańsk 2010
Seria: Świadectwa
Wydanie I
ISBN 978-83-7453-984-5
Moja ocena: 7/10

Hermann Hesse, "Wilk stepowy"

„Wilk stepowy” Hermanna Hessego to podwójne lustro – nie dość, że odbija się w nim cała epoka, to jeszcze każdy człowiek może się w niej przejrzeć i w losach głównego bohatera, Harry’ego Hallera, dostrzec cząstkę siebie. Już na wstępie pozwolę sobie na zwrócenie uwagi, jak dalece i niepokojąco prorocze jest to dzieło – pacyfista Hesse już w 1927 roku uważał, że kolejna wielka wojna jest nieunikniona. Ktoś napisał, że „Wilkiem stepowym” mogą zachwycić się ludzie posiadający cząstkę schizofrenicznego umysłu, sami będący takimi właśnie „wilkami stepowymi”. Ja odnalazłem zaskakująco wiele, zbyt wiele podobieństw, co spowodowało, że lektura książki zafundowała mi wiele różnych, często skrajnych emocji. To opowieść przede wszystkim o nieprzystosowaniu do świata i panujących w nim norm, złożoności ludzkiej psychiki. Otóż Hesse postuluje, że człowiek często ma w sobie, nie jak uważa się powszechnie, dwie przeciwstawne natury, ale ich całe mnóstwo. Perypetie głównego bohatera są bardzo bliskie moim dotychczasowym przemyśleniom. Jednak myślę, że przy lekturze „Wilka stepowego” niezbędna jest ostrożność, momentami roznosi się nad nią niebezpieczne odium nietzscheanizmu – każdy bowiem podświadomie jest skłonny uznać się za jednostkę wybitną, która ma prawo negować zastane normy społeczne, tak jak Harry Haller. Tymczasem to musi się „w ogniu przepalić”, samemu sobie trzeba udowodnić, że jest się człowiekiem krańcowym. Nie napiszę niestety zbyt wiele, być może tak to już jest, że najtrudniej pisze się o dziełach najwybitniejszych. Sądzę, że nie pomylę się wiele, konkludując, że oto za sprawą „Wilka stepowego, napotkałem jedną z najważniejszych lektur dla mojej tożsamości, nie tylko czytelniczej.

Hermann Hesse, "Wilk stepowy"
Tłumaczenie: Gabriela Mycielska
Wydawnictwo Media Rodzina, Poznań 2017
ISBN 978-83-8008-258-8
Moja ocena: 9/10

Jerzy Pilch, Ewelina Pietrowiak, "Inne ochoty"

JERZEGO PILCHA GAWĘDY ZEBRANE

„Język nikczemnieje, ale w tym ułomnym języku istnieje opowieść” – tak odpowiada Jerzy Pilch na pytanie, czy sztuka opowiadania zanika. Wydaje mi się, że to zdanie można bez przesady uznać za kwintesencję tej książki. „Inne ochoty” – wywiad-rzeka, przeprowadzony przez Ewelinę Pietrowiak (ur. 1977), przyjaciółkę pisarza i przez kilka lat również jego życiową partnerkę jest kontynuacją wydanej półtora roku temu książki „Zawsze nie ma nigdy”. Jak sugerują blurby ma to być „druga runda rozgrywki Pietrowiak-Pilch” – jest to dosyć ryzykowne stwierdzenie, bowiem nie ma tu mowy o żadnych słownych przepychankach, żadnej walce między rozmówcami. Im po prostu zwyczajnie dobrze się ze sobą rozmawia i ten klimat jest na kartach książki odczuwalny, rozmowa nie sprawia wrażenia sztucznej, a Ewelina Pietrowiak zadaje mądre, wyważone pytania.

Książkę tę bez wątpienia charakteryzuje eklektyzm tematyczny i kontrast. Zadziwia bowiem łatwość z jaką rozmówcy przeskakują od tematów uniwersalnych i zasadniczych, do kontrapunktowo doraźnych i ulotnych. Obraz pisarza, jaki wyłania się z lektury tych blisko 240 stron to portret coraz bardziej krańcowego samotnika, mizogina i cynika, ale… niesamowicie sympatycznego. Z tego właśnie powodu czytelnik nie znajdzie tu wielu komentarzy do aktualnej rzeczywistości, również politycznej, gdyż eremita-Pilch, w swojej warszawskiej wieży z kości słoniowej przy ulicy Hożej telewizora używa już wyłącznie do oglądania meczów piłki nożnej. Widać też wyraźnie, również na zdjęciu zamieszczonym na okładce, że pisarz z biegiem czasu staje się coraz bardziej kruchy fizycznie, ale pod względem intelektualnym pozostaje nadal, by użyć jego ulubionego zwrotu „w olimpijskiej formie”. Cieszę się też bardzo z informacji, że pracuje nad nowymi książkami – wiadomo już, że na jesienie 2018 roku ma ukazać się trzecia część dzienników, tu jednak dowiadujemy się, że można się spodziewać także nowej powieści – będzie ona nosiła tytuł „Żywego ducha” i opowiadała o człowieku, doświadczającym krańcowej samotności. Jak twierdzi Pilch: „Bohater, który mi towarzyszy, zawsze jest w pewnym sensie moim alter ego, jak ja miałem trzydzieści, to on miał trzydzieści, jak miałem czterdzieści, też był moim rówieśnikiem, teraz jestem stary i schorowany i narratorem mojej najnowszej książki jest stary, schorowany człowiek”. Pozostaje jedynie mieć nadzieję, że Ewelina Pietrowiak i Jerzy Pilch wkrótce spotkają się znowu, by sobie pogadać, a gawędy zamieszczone w tym tomie nie będą musiały być opatrzone definitywnym przymiotnikiem „zebrane”.

Dla niektórych najbardziej zaskakujący może być fakt, że w całej książce „Inne ochoty” nie pada ani jedno słowo o alkoholu, czy o innych ekscesach (no, może z wyjątkiem drobnej aluzji o wydarzeniach, które miały miejsce na trzymiesięcznym stypendium dla pisarzy w Stanach Zjednoczonych). I choć „Inne ochoty” pod względem ciężaru gatunkowego poruszonych tematów nie sprawiają tak dobrego wrażenia, jak pierwsza część rozmowy – „Zawsze nie ma nigdy”, nadal jest to warta samodzielnego odkrycia kopalnia złotych myśli, którą chciałbym polecić Państwa uwadze.


Jerzy Pilch, Ewelina Pietrowiak, "Inne ochoty"

Wydawnictwo Literackie, Kraków 2017
Wydanie I
ISBN 978-83-08-06396-5
Moja ocena: 7/10

Lajos Grendel, "Dzwony Einsteina"