środa, 30 sierpnia 2017

John Steinbeck, "Myszy i ludzie"

MYSIE SŁOWA, LUDZKIE PISKI

„Myszy i ludzie” Johna Steinbecka (1902-1968) to kolejny dowód na to, jak nośny fabularnie był czas tzw. Wielkiego Kryzysu w Stanach Zjednoczonych lat trzydziestych. Jest to proza, obchodząca w tym roku osiemdziesięciolecie powstania, a jednak nadal wzrusza, budzi reakcje i kontrowersje. Twórczość Steinbecka bywa zaliczana (m.in. przez Kazimierza Brandysa) do gatunku zwanego, novel of violence („powieść okrutna”), co w opinii Czesława Miłosza upodabnia ją do francuskiej powieści naturalistycznej i najsłynniejszych twórców tego prądu – Emile’a Zoli, czy Guy de Maupassanta. Wiktor Woroszylski, nazwał prozę późniejszego noblisty „patologicznym naturalizmem”, a omawiane dzieło – „drugorzędnym”. Steinbeck – amerykańskim Zolą? Nie jest to wcale odległe skojarzenie – ze wzruszającą konsekwencją maluje on portrety biedoty, najemnych robotników, wędrujących po całych Stanach. Takich, jak główni bohaterowie „Myszy i ludzi” – Lennie Small i George Milton.

„Myszy i ludzie”, choć to książka o tak skromnej objętości, jest arcybogata znaczeniowo. Dzieło Steinbecka jest oskarżeniem, skierowanym pod adresem tzw. „american dream” (będącym mitem skompromitowanym już w latach trzydziestych) , ale przede wszystkim to rodzaj przypowieści, baśni dla dorosłych o poświęceniu, przyjaźni, braterstwie. O przyjaźni, już w tamtych latach uznawanej za coś rzadkiego – w opiniach postaci, które na swojej drodze spotykają George i Lennie. O przyjaźni totalnej, bezgranicznej, której najwyższym i ostatecznym dowodem są tragiczne wydarzenia z finału powieści.

Lennie Small jest nieco upośledzonym dorosłym mężczyzną o mentalności małego dziecka. Kocha zwierzęta, uwielbia głaskać myszy, króliki i szczeniaki – ale z powodu swoich gabarytów często niechcąco pozbawia je życia. Wydaje mi się jednak, że postać ta jest rodzajem symbolu – Lennie z innej, wyższej perspektywy sam przypomina małą myszkę, na co dzień poruszającą trybikami, ściśniętą między łapami systemu. Płynące z powieści przesłanie nadal pozostaje aktualne. Być może dlatego tak krytycznie o Steinbecku wyrażali się komuniści – wspominany już powyżej Woroszylski zarzucił pisarzowi, że „nie wierzy w możliwości rewolucji społecznej”. Kto miał w tym sporze rację – osądzi(ła) historia.

Choć nie jest to do końca „moja” proza – zabrakło mi w niej przede wszystkim jakiegokolwiek, choćby minimalnego psychologizmu postaci - to jednak nie sposób nie zauważyć jej walorów dzieła ponadczasowego, dziś już bez wątpienia zasługującego na miano klasyki.


John Steinbeck, "Myszy i ludzie"
Tłumaczenie: Zbigniew Batko
Wydawnictwo Prószyński i S-ka, Warszawa 2012
ISBN 978-83-7839-045-9
Moja ocena: 8/10



sobota, 26 sierpnia 2017

Kornel Filipowicz, "Moja kochana, dumna prowincja. Opowiadania"

APOTEOZA MAŁYCH MIASTECZEK

W tym roku mija dziesięć lat od ostatniego (incydentalnego) pojawienia się twórczości Kornela Filipowicza (1913-1990) na rynku wydawniczym. Opieszałość decydentów uniemożliwiła wielu czytelnikom obcowanie z tą prozą i – piszę te słowa z mocą hipotezy – o wiele lat opóźniła zachwyt nad nią. Ten błąd zdecydowało się naprawić dopiero Wydawnictwo Znak, tomem „Moja kochana, dumna prowincja”. Przez wiele lat postać Filipowicza była redukowana do „partnera Noblistki” – a to błąd, przypomnijmy, że to Filipowicz był dla Szymborskiej mistrzem, nie odwrotnie. Poetka zadeklarowała nawet w jednym z wywiadów, że to Kornel Filipowicz powinien otrzymać Nobla, zamiast niej.

Filipowicz, pomimo iż często opisuje tragiczne wydarzenia z naszej historii, czyni to oddając głos bohaterom tzw. „drugiego planu”, historia zawsze dzieje się obok bohaterów, poza nimi, dotyka ich jedynie pośrednio. Proza Filipowicza toczy się w nieśpiesznym, prowincjonalnym tempie. Pisarz bywał zresztą nazywany „pisarzem prowincjonalnym” (słowa Artura Sandauera – tu raczej dalekie od pejoratywnego wydźwięku), „piewcą małych miasteczek” – sytuował się w opozycji chociażby do Andrzeja Bursy, który w swoim słynnym wierszu „Sobota” wyartykułował swoją nienawiść do tychże, słowami „mam w dupie małe miasteczka”. Warto odnotować choć początek wspaniałej, patetycznej, równej niemalże narodowym eposom, inwokacji: „O, moja słodka, dumna i drażliwa prowincjo! Jakże cię dobrze znam i rozumiem! Jestem przecież z ciebie, byłem tobą (…)” (opowiadanie tytułowe, str. 75-76).

Jednocześnie, a może wręcz paradoksalnie – zadziwia niesłychana nowoczesność opowiadań Filipowicza – porusza on tematy uniwersalne w kilku przypadkach zbliżając się wręcz do proroctw. Uczestnikom tzw. wojny polsko-polskiej (obu stronom) polecam opowiadanie pt. „Śmierć mojego antagonisty”, zaś „Gdy przychodzą we śnie” jest niezwykle aktualnym komentarzem do obecnego kryzysu uchodźczego. Wspomniane dwa opowiadania zostały opublikowane odpowiednio w 1972 i 1982 roku – a dziś zyskały nową, bolesną aktualność. Z kolei opowiadanie pt. „Mój ojciec milczy” jest jedną z najmocniejszych wypowiedzi w polskiej literaturze na temat antysemityzmu.

Proza Kornela Filipowicza opisuje świat fragmentarycznie (ale nie wybiórczo), sugerując że rzeczywistość jest nieopisywalna jako całość. Poszczególne krótkie prozy Filipowicza (opowiadania, ale również mikropowieści, które mam nadzieję również w niedługiej przyszłości doczekają się reedycji) są takimi obrazkami, które razem tworzą osobliwą mozaikę świata stworzonego przez pisarza o unikatowym, osobnym sposobie postrzegania rzeczywistości.

Oczywiście gorąco polecam, pełen niedosytu. Wyjdźmy czasem ze swoich metropolii, choćby na chwilę, na mrugnięcie okiem, na błysk jednego opowiadania.




Kornel Filipowicz, "Moja kochana, dumna prowincja. Opowiadania"
Wydawnictwo Znak, Kraków 2017
Wybór: Justyna Sobolewska
Wydanie I
ISBN 978-83-2404966-0
Moja ocena: 9/10

wtorek, 22 sierpnia 2017

Stanisław Czycz, "And"


SAMOUDRĘCZENIE I GRA W GUZIKI

Na początku należy zaznaczyć – And, tytułowy bohater opowiadania, umiera. Ale nie jest to z mojej strony złośliwy, już w pierwszym zdaniu znajdujący się spojler. Proza Stanisława Czycza (1929-1996) jest bowiem rodzajem upoetyzowanej wariacji na temat prawdziwych zdarzeń z 1957 roku, opowiada historię ostatnich chwil i śmierci młodego, wtedy jeszcze mało znanego poety Andrzeja Bursy (1932-1957). Opowiadanie „And”, opublikowane po raz pierwszy w 1967 roku w zbiorze pt. „Ajol” jest bodaj najbardziej znanym opowiadaniem Czycza i pierwszym historycznie hołdem dla twórczości Bursy. Pomnikiem, który zbudował pośmiertną legendę poety, podgrzewając popularną wówczas legendę o jego samobójczej śmierci (prawdziwą przyczyną był niedorozwój aorty). Stanisław Czycz rzeczywiście był świadkiem ostatnich chwil życia Bursy, razem dzień przed jego śmiercią przebywali na festiwalu poetyckim w Poznaniu. Opowiadanie Czycza jest świadectwem wielkiej przyjaźni między dwoma zdolnymi poetami, jest to jednak przyjaźń bardzo trudna, naznaczona nieustanną rywalizacją, często prowokacyjnymi zachowaniami, „samoudręczeniem i grą w guziki”. Większość akcji ma miejsce w głowie narratora, dlatego też „And” bywał podawany za przykład prozy, której nie da się zekranizować. Co ciekawe – jakby właśnie na przekór temu sądowi na podstawie opowiadania powstały aż dwa filmy – „Pozwólcie nam do woli fruwać nad ogrodem” (1974) Stanisława Latałły (z Janem Nowickim i Jerzym Bogajewiczem w rolach głównych) i „Światło odbite (1989) Andrzeja Titkowa.

Opowiadanie Czycza szczerze mnie zachwyciło, nawet wyabstrahowane ze swoistego (dziś już nie tak znacznego) „kultu” Andrzeja Bursy, jako poety wyklętego, stanowi przykład literackiej wirtuozerii. Jest to proza niezwykle trudna w odbiorze, wymagająca niebywałego skupienia od czytelnika – wystarczy jedna chwila nieuwagi i pozostają tylko niezrozumiałe ciągi słów. Czycz w swojej prozie posługiwał się techniką zapisu tzw. strumienia świadomości. Nie wahał się konstruować narracji z mowy potocznej, wewnętrznych monologów czy wręcz wulgaryzmów. Dlatego też bywa nazywany „polskim Jerofiejewem”. Za życia praktycznie skazany na nieistnienie, wykluczony również z powodu ciężkiej choroby skóry, podobnie jak autor „Moskwy-Pietuszki” nie stronił od kieliszka, szukał ukojenia w rodzinnym Gwoźdźcu koło Krzeszowic – „podkrakowskich Pietuszkach”. Do środowiska literackiego Czycz wszedł za pomocą skandalu – przerobiwszy kilka wierszy zakazanego wówczas Miłosza, przedstawił je jako własne – zdarzenie to zostało również opisane w opowiadaniu „And”.

Proza Stanisława Czycza jest nowoczesna nawet jak na dzisiejsze czasy i warunki. Czycz jest swoistym „poetą przyszłości” - wtedy, w latach sześćdziesiątych nie miał szans na znalezienie wielu odbiorców – oskarżano go o nihilizm i hermetyzm, do dziś bywa marginalizowany. W opinii wielu współczesnych literaturoznawców, również i Stanisława Czycza należałoby zaliczyć do grona poètes maudits.  Mimo to (a może właśnie dlatego) warto dziś go czytać – to jeden z najbardziej oryginalnych, „osobnych” głosów w polskiej literaturze powojennej. Najtrafniej sytuację „nieistnienia” pisarza podsumował Krzysztof Siwczyk: „A my, czytelnicy, ciągle gotujemy mu ten los, godząc się na jakieś imprezy typu Rok Sienkiewicza, zamiast forsować Wiek Czycza”.



Korzystałem z artykułu Ł.Grzesiczaka „Stanisław Czycz – chłopak z Krzeszowic, polski Jerofiejew”, opublikowanego w krakowskim dodatku „Gazety Wyborczej” z dn. 30 czerwca 2016.

Stanisław Czycz, "And"
Wydawnictwo Literackie, Kraków 1980
Seria: Polskie opowiadania współczesne
Wydanie I
ISBN 83-08-00429-6
Moja ocena: 9/10




poniedziałek, 21 sierpnia 2017

Janusz Głowacki 1938-2017

fot. Cz.Czapliński, Świat Książki 2004
GOOD NIGHT, DŻANUS

Po tej smutnej wiadomości z ubiegłej soboty, wciąż czuję się źle. Bo jak może się czuć ktoś, kto w wieku 13 lat przeczytał po raz pierwszy "My sweet Raskolnikow", a później w wieku 16 lat "Z głowy" i ten właśnie moment wielkiego odkrycia uznaje za swoje wejście w dorosłość, jedną z najważniejszych literackich inicjacji?
Polska literatura poniosła ogromną stratę, będzie brakowało Jego ironii, powagi, anarchistycznego humoru, krytycznego spojrzenia. Jednego z największych, najoryginalniejszych głosów. 



Lata 80-te (1986 lub 1987 rok), Catskill Mountains koło Nowego Jorku, mój Ojciec pojawia się na pewnej imprezie. Po całym dniu pracy, w wielu miejscach nie pierwszej czystości, w T-shircie z logiem Mercedes-Benz. Traf chce, że przy barze siedzi J.G. Zostają sobie przedstawieni, imiennicy. Oto streszczenie dialogu, jaki się między nimi wywiązał: J.G: Widzę, że preferujesz mercedesy? J.W: Tak". Nic nieznaczący, niemożliwy do zapamiętania small-talk, a zawsze był dla mnie ważny. No i jeszcze to odnotowane przez mojego Ojca wrażenie, wspomnienie pisarza, wokół którego obracał się cały świat, piękne kobiety, drinki, przepych i blichtr. A on tylko siedział, niewiele się odzywał, cały czas jakby bacznie obserwując, rejestrując. Tak, jakby najważniejsze było tylko następne zdanie. 


R.I.P, Mistrzu. Teraz już masz to wszystko "z Głowy".

Wiesław Myśliwski, "Traktat o łuskaniu fasoli"


ŁUSKANIE SIEBIE ZE WSPOMNIEŃ


Chcę powiedzieć, że w żadnym stopniu nie czuję się kompetentny, ani uprawniony, by „Traktat o łuskaniu fasoli” streszczać, czy, tym bardziej, recenzować. Zrobili to przede mną, lepiej lub gorzej, inni. Można oczywiście snuć pewne wnioski, co do tożsamości postaci, która odwiedza głównego bohatera książki, aby kupić u niego fasolę. Można, ale czy trzeba? Czy trzeba od razu wszystko rozkładać na czynniki pierwsze, wszystko rozumieć, szukać dosłowności? „Traktat o łuskaniu fasoli” to przede wszystkim książka o przypadku i jedyną dosłowną refleksją, jaką czytelnik powinien z niej wysnuć, jest właśnie fakt, że życiem rządzi przypadek.

Jest to dzieło o tak wielkim pierwiastku metafizyki, że ośmielam się stwierdzić, jest jedną z tych książek, których nie da się przeczytać jeden raz. „Traktat…” służy do nieustannych powrotów, na różnych etapach życia. Myśliwski pisze o tzw. „jednym zdaniu”: (…) kto wie, czy w tym jednym zdaniu nie powiedzieliby sobie tego, czego nie powiedzieli przez te wszystkie lata. O, w jednym zdaniu może się dużo zmieścić. Może się wszystko zmieścić. Może się całe życie zmieścić. Zdanie jest wymiarem świata, powiedział filozof (…) Czasem sobie myślę, czy nie dlatego tyle słów musimy przez życie powiedzieć, aby się mogło z nich wytopić to jedno zdanie. Jakie? Każdemu jego własne. Które mógłby człowiek w przypływie rozpaczy powiedzieć i nie skłamałby. Przynajmniej wobec siebie” (str. 155). I takich „jednych zdań” proponuje nam Myśliwski w „Traktacie” wiele. Wydaje mi się, że człowiek, na każdym etapie życia, czytając tę książkę znajdzie w niej coś innego, jakieś jedno zdanie, sobie własne.

„Traktat o łuskaniu fasoli” to powieść tak wielowątkowa i, przede wszystkim, wielowymiarowa, że właściwie wykraczająca poza zwykłe ramy powieści, a wręcz stająca się momentami filozoficznym traktatem. Kopalnia złotych myśli i mądrości (bo przecież nie każda złota myśl jest równoznaczna z mądrością). Oprócz tego jest bez wątpienia pochwałą życia. Wiesław Myśliwski (ur. 1932) należy do tego pokolenia pisarzy, z których wielu zapłaciło najwyższą cenę za dążenie do oryginalności, do własnego, niepowtarzalnego idiomu, do autokreacji. Myśliwski dożył słusznego wieku i dopiero wtedy napisał „Traktat o łuskaniu fasoli” – książkę, będącą sumą doświadczeń, uniwersalną, refleksyjną, metafizyczną. 

Wiesław Myśliwski, "Traktat o łuskaniu fasoli"
Wydawnictwo Znak, Kraków 2010
Wydanie II
ISBN 978-83-240-0891-9
Moja ocena: 10/10



piątek, 18 sierpnia 2017

EDWARD STACHURA 18 VIII 1937 – 24 VII 1979



EDWARD STACHURA 18 VIII 1937 – 24 VII 1979


Que reste-t-il de nos amours? – czyli w hołdzie Mistrzowi, z okazji 80-lecia urodzin






Edward Stachura urodził się w Charvieu (Francja) 18 sierpnia 1937 roku. A zatem, gdyby żył, skończyłby dziś 80 lat. Gdyby nie chciał za wszelką cenę stać się tym Człowiekiem-Nikt, Człowiekiem-Się, co ostatecznie udało mu się tego przeklętego 24 lipca 1979 roku.


Jeśli mogę o którymś pisarzu powiedzieć, używając napuszonego, kabotyńskiego słowa „Mistrz”, to z pewnością mogę to powiedzieć właśnie o Stachurze. Jestem przekonany, że to właśnie jego twórczość wpłynęła na mnie jak żadna inna, ukształtowała moją osobowość. Jedną z pierwszych moich dorosłych lektur był przypadkowo znaleziony w domu rodzinnym (do dzisiaj nie wiem, skąd się u nas znalazł) niewielki tomik wierszy Stachury „Taki wieczór choć rano”, wydany w 1987 roku nakładem Młodzieżowej Agencji Wydawniczej (za wybór wierszy odpowiadali Jerzy Koperski i Janusz Żernicki). I choć to książeczka miniaturowa, zaledwie 166 stron licząca, stała się dla mnie lekturą na lata. Najpierw w szkole średniej, później na studiach w Lublinie, gdzie często i z przyjemnością była czytana podczas piwnych posiedzeń w miejscowych knajpach. Czytana wielokrotnie – do tego stopnia intensywnie, że z biegiem czasu i tak już wysłużony egzemplarz uległ zniszczeniu i wszystkie kleje i taśmy klejące okazywały się bezradne. I choć – jak u Brunona Schulza – jej strony były zbyt małe, by je wydzierać i owijać w nie mięso i kanapki dla Ojca – dla mnie zawsze pozostanie już Księgą, której oryginał obecnie „znajduje się w głębokim poniżeniu”.  W tym roku postanowiłem zakupić (za grosze) drugi jej egzemplarz – i choć zawsze pozostanie „tylko” kopią, to zawsze warto będzie doń zajrzeć, by przypomnieć sobie coś z tamtych emocji, wrażeń i doświadczeń.


Tak, chciałem zostać Człowiekiem-Nikt i tak właśnie się czułem przez lata studiów na romanistyce na KUL-u, pamiętając, że dokładnie 50 lat wcześniej studentem romanistyki KUL był sam Stachura. Moim zdaniem, jego duch był tam wciąż wyczuwalny (do tego przyczynił się inny zbiór, tym razem opowiadań, pt. „Moje wielkie świętowanie”). Nawet największa miłość z biegiem lat przeradza się w przyjaźń – i nie jest to degradacja, tylko ewolucja. Pojawili się również Nowi Mistrzowie, ale ich obecność nie podważa wartości Mistrzów Dawnych - protoplastów wrażliwości. A może też dlatego, że w pewnym momencie zrozumiałem, że Człowiekiem-Nikt nie można się stać całkowicie, że „będę szedł/ będę biegł/ nie dam się”. Dziś, choć nie potrafię już czytać Edwarda Stachury z takim jak dziesięć lat temu nabożeństwem i bezkrytycyzmem, zachowałem do jego twórczości sentymentalny stosunek, pamiętając komu zawdzięczam swoje dzisiejsze myślenie o literaturze, a może myślenie w ogóle. Pierwsze inicjacje literackie są ważne na równi z innymi. Nadal wzruszam się, przy „Siekierezadzie”, „Całej jaskrawości”, czy oglądając spektakl teatru telewizji  z 1996 roku pt. „Pogodzić się ze światem”, z Mirosławem Baką w roli głównej. I jeśli mam jakąś wrażliwość, to pochodzi ona właśnie stamtąd. Ostatnio w jednym z antykwariatów znalazłem pośmiertny zbiór ineditów Stachury z 1990 roku pt. „Postscriptum”. Ten tytuł mówi wiele – otóż kiedy już się wysłało wiele listów, napisało manifesty, teraz trzeba wywołać ducha – przejść do postscriptum. Co przecież nie wyklucza ponownej lektury. 

Podpisano: Niedoszły Człowiek-Nikt, 18 sierpnia 2017




niedziela, 13 sierpnia 2017

Stanisław Grochowiak, "Trismus"

„CIEMNA PROZA” GROCHOWIAKA

Stanisław Grochowiak (1934-1976) – wybitny poeta, za życia otoczony swoistym „kultem”, dziś jest twórcą (niesłusznie) zapomnianym, praktycznie nieobecnym choćby w nauczaniu szkolnym, jego twórczość bywa przedstawiana jest jedynie jako pewnego rodzaju ciekawostka, przy okazji definicji zjawiska turpizmu. Jednak osobom wrażliwym literacko już same tytuły jego wierszy zapadają w pamięć – jak choćby „Menuet z pogrzebaczem”, czy „Płonąca żyrafa”. Sam poeta nie bez racji nazywał swoje utwory „ciemnymi wierszami” (w wierszu „Modlitwa”, prosząc Matkę Boską, by rzuciła w nie „najmniejszy choćby blask”). Grochowiak był oprócz tego znakomitym prozaikiem, za swojego przedwcześnie zgasłego życia opublikował zbiór opowiadań i trzy powieści. Jest to twórczość, którą warto przypominać, by poprzez ponowne lektury „rzucić najmniejszy blask w ciemną prozę Grochowiaka”.

„Trismus”, druga chronologicznie powieść Stanisława Grochowiaka (pierwsze wydanie w 1963 roku), to wstrząsająca i wyjątkowa opowieść z czasów II wojny światowej, przedstawiająca wydarzenia wojenne z perspektywy wroga – bezimiennego SS-mana, komendanta obozu koncentracyjnego w fikcyjnym bawarskim miasteczku Glückauf. Już na wstępie uderza niesamowita ironia autora, który akcję umieścił w miasteczku, którego nazwa jest tradycyjnym niemieckim pozdrowieniem, życzeniem szczęścia, zbliżonym do polskiego „Szczęść Boże”. Grochowiak zastosował w „Trismusie” stary, wywodzący się z XVIII wieku zabieg metanarracyjny, sugerujący, że autor nie jest tak naprawdę autorem, a odkrywcą i wydawcą rzeczonych zapisków. Zrobił to w tak sugestywny sposób, że czytelnik momentami naprawdę może odnieść wrażenie, iż ma do czynienia z dokumentem, a nie fikcją. Audiatur et altera pars – należy wysłuchać drugiej strony, mówi jedna z podstawowych zasad prawa rzymskiego. Czytelnik więc wysłuchuje i jest to wstrząsające przeżycie, porażające studium psychologiczne. Komendant obozu w Glückauf opisuje swoje przeżycia, przede wszystkim historię swojego małżeństwa z niejaką Nelli Doder, zniemczoną Dunką, która nie wyzbywa się ludzkich uczuć i stopniowo traci wiarę w ideologię nazistowską. Grochowiak po mistrzowsku oddał zdegenerowaną psychologię niemieckiego zbrodniarza, niezwykle wiarygodnie brzmią choćby jego relacje o „sanatoryjnych warunkach” pobytu „pensjonariuszy” w obozie. Oczywiście główny bohater uważa się za osobę krystaliczną, niewinną, działająca w imię wyższych idei. „Gdyby nie konieczność wojny, zwierzęcy upór nieprzyjaciół, uczuciowa świadomość krzywd wyrządzonych narodowi niemieckiemu wszędzie, gdzie tylko było to możliwe, gdyby (...) nie rosnący z dnia na dzień gniew i chęć zemsty, obozy koncentracyjne przeszłyby do historii jako niczym nieskalane krynice społecznego zdrowia. Oczywiście wyłączam z tych rozważań Żydów wraz z ich haniebnym losem (...)". Podobny portret psychologiczny zbrodniarza sporządził kilka lat wcześniej Andrzej Bursa w wierszu pt. „Liryka Rudolfa Hössa”, cytując jego nazisty: „uczucie nienawiści jest mi w ogóle obce”. Sam Höss jest również wspomniany przez narratora, jako człowiek, który „potrafił umrzeć z godnością” (Grochowiak zapewne pomylił Hössa z Rudolfem Hessem, który popełnił samobójstwo dopiero w 1987 roku, o proroctwo Grochowiaka bym nie podejrzewał). Ciekawy zabiegiem jest zastosowany przez autor dwugłos narracyjny, dużą część powieści stanowi tzw. Tagebuch, dziennik małżeński, będący świadectwem coraz bardziej obcych sobie małżonków, zmierzających nieuchronnie do tragicznego finału.

„Trismus” to powieść niezwykle wartościowa, bo skłaniająca do refleksji na wyższym poziomie ogólności – vide np. niepokojące refleksje głównego bohatera na temat władzy (każdy, kto chce utrzymać władzę, musi siać terror), wolności („Wolność dla wszystkich. Giniemy za wolność. Najwyższą wartość człowieka jest wolność. Chyba tylko wrodzone poczucie złego smaku pozwoliło ludzkości na aż tak natrętne nadużywanie nic nie znaczącego liczmanu.”), humanizmu (hipokryzja dawnych humanistów, którzy sprzeciwiali się twierdzeniu, że cel uświęca środki), miłości, czy tego, że nazizm był odpowiedzią na ogólnoświatowy spisek przeciwko narodowi niemieckiemu. Historia lubi bowiem zataczać koło, lubi się rymować. Ciekaw jestem jakie wnioski wyciągnęliby z lektury „Trismusa” przedstawiciele różnych skrajnych opcji politycznych, stale bredzący o „antypolskim spisku”? Czy istnieje taka hipotetyczna możliwość, że część poglądów bohatera uznaliby za słuszne? Czy dostrzegliby podobieństwa? Pytam bez nadziei na odpowiedź i, zapewne, retorycznie. Pozostaje jeszcze kwestia wyjaśnienia tytułu – trismus to po łacinie szczękościsk. Mowa tu zapewne o szczękościsku metaforycznym – Niemcach, trzymających w bolesnym uścisku całą Europę. Dzisiejszym zadaniem dla ludzi myślących jest, aby to, co opisał Stanisław Grochowiak w swojej powieści było już tylko historią. Różnych szczęk, gotowych ugryźć, wciąż bowiem jest na świecie wiele.



Stanisław Grochowiak, "Trismus"
Wydawnictwo Książka i Wiedza, Warszawa 1988
Seria "Koliber"
Wydanie III
ISBN 83-05-11993-9
Moja ocena: 7/10

czwartek, 10 sierpnia 2017

Andrzej Bursa, "Zabicie ciotki"

Okładkę zaprojektował syn Poety - Michał Bursa (ur. 1952)
ZABIĆ CIOTKĘ W SWOJEJ GŁOWIE

Podobno Andrzej Bursa (1932-1957) mówił, że musiał to napisać, choć podejrzewał, że nikt tego nie wyda, więc czytywał fragmenty „Zabicia ciotki” w swoim domu, sprawdzając reakcje słuchaczy. Legendarna mikropowieść Bursy (właściwie prekursorska w tym sensie, że wtedy pojęcie mikropowieści nie było jeszcze znane), powstała w 1956 roku, przeleżała w szufladzie kolejnych dziesięć lat, po raz pierwszy została wydana w 1969 roku, w WL-owskich „Utworach wierszem i prozą”.

Rzecz brutalna i sentymentalna, obrzydliwa i śmieszna zarazem, momentami szokująca wiernością opisu i zmierzająca do naturalizmu. Nie należy zapominać, że została napisana przez 24-letniego wówczas autora, młodego człowieka, wciąż poszukującego wartości (a jednocześnie będącego zaledwie na rok przed śmiercią). W jakimś stopniu jest wariacją na temat zabójstwa lichwiarki ze „Zbrodni i kary” Dostojewskiego. Świętokradca, z którym główny bohater spędza noc w izbie wytrzeźwień jest łudząco podobny do Marmieładowa.

Nie można jednak odmówić prozie Bursy potencjału komicznego (czy ów komizm wiąże się ze śmiesznością, to już inna kwestia). Jak pisze Leszek Kołakowski, cytując Henriego Bergsona w swoim eseju „O śmiechu”: „(…) śmiech jest intelektualną – nie zaś emocjonalną – reakcją na kontrast, jaki powstaje, gdy zachowanie ludzkie objawia cechy mechanizmu, który jest przeciwstawieniem ludzkiej celowej, żywej działalności”. Inaczej mówiąc, śmieszą te sytuacje, w których czytelnik ma problem ze zrozumieniem intencji postaci, ze zrozumieniem celu jego postawy. I w tym kontekście, choć „Zabicie ciotki” wydaje się wyrastać z podobnego rdzenia, co np. dzieła Witkacego, Viana, czy Michaux (czyli z tego, co Kundera nazywa „grozą komizmu”, a wspomniany wcześniej Kołakowski „śmiechem sadystycznym”), proza Bursy nie budzi raczej śmiechu. Nie da się zrozumieć, dlaczego Jurek morduje swoją ciotkę, która jest dla niego dobra, utrzymuje go i żywi. Nie ma żadnego usprawiedliwienia.

Oczywiście „Zabicie ciotki” jest czymś więcej niż tylko trywialną historią mordercy, napisaną w celu zaszokowania „strasznych mieszczan". Tytułową ciotkę można uznać za swojego rodzaju alegorię zależności, podporządkowania, nudy – jej zabójstwo to zatem rozpaczliwa próba wyzwolenia się. Zresztą nie da się ukryć, że główny bohater, na co dzień pogrążony w marazmie i bezsensie codzienności, zaczyna żyć pełnią życia, dopiero wtedy, gdy dociera do niego, że w jakiś sposób musi pozbyć się znajdujących się w mieszkaniu zwłok. Tak zwana „walka z trupem” daje mu siły do życia, określa go. Bursa zadedykował swoją książkę „wszystkim tym, którzy stanęli kiedyś przerażeni martwą perspektywą swojej młodości” – taki był właśnie główny bohater, taki, jak się wydaje, był też

Na grobie Poety - Cmentarz Rakowicki, kwatera IIB - listopad 2015, 
fot. T.Wojewoda
autor „Zabicia ciotki”. Najbardziej utkwiła mi w pamięci kwestia głównego bohatera: Rozumiesz? Tysiące dni, tysiące godzin, podczas których nic się nie dzieje. Podstawowy pokarm mojego dzieciństwa i wczesnej młodości. Marzenia okazują się być trucizną utrudniającą zdrową wegetację. Czyż po to karmienie opowieściami o czynach królów, rycerzy i innych gierojów, żeby wegetować? Dlaczego zostałem skazany na wegetację? Kogo za to winić, kogo?”. Jakież to trudne do uświadomienia, jednocześnie jakież wciąż prawdziwe i aktualne? Myślę, że w głowie każdego siedzi sobie taka ciotka, którą trzeba w sobie zabić, a zwłok w jakiś sposób się pozbyć. Zresztą tak naprawdę nie wiadomo, czy to wszystko nie było tylko koszmarem, ułudą, figlem spłatanym przez wyobraźnię. Otwarty charakter dzieła Bursy pozwala na snucie dowolnych domysłów co do interpretacji.

Polecam tę legendarną mikropowieść, zwolennikom książek nieoczywistych. Ale może jednak – trzymajcie ją z dala od swoich dzieci, a zwłaszcza bratanków.

(PS. Odejmuję jedną gwiazdkę z uwagi na liczne, uciążliwe niedoróbki redakcyjne i korektorskie wydania z 1999 roku, nakładem Wydawnictwa Ignis)


Andrzej Bursa, "Zabicie ciotki"
Wydawnictwo Ignis, Kraków 1999
Wydanie III
ISBN 83-908438-1-1
Moja ocena: 8/10

Adam Pluszka, "Wte i wewte. Z tłumaczami o przekładach"

Niezwykle wartościowy zbiór wywiadów z tłumaczami, przeprowadzonych przez Adama Pluszkę (ur. 1976), poetę, redaktora (obecnie redaktora prowadzącego w Wydawnictwie Marginesy), dających sporo do myślenia na temat przekładu. Pluszka zdołał przepytać na okoliczność osiemnastu tłumaczy różnych pokoleń. Wśród rozmówców są nazwiska powszechnie znane i darzone przeze mnie szacunkiem: Maciej Świerkocki (Jack Kerouac, Patti Smith), Dariusz Żukowski (Christoph Hitchens), Małgorzata Łukasiewicz (Max Frisch), Bogusława Sochańska (Hans Christian Andersen i Yahya Hassan), Jacek Giszczak (Alain Mabanckou), Agnieszka Walulik (Mo Yan), czy uważana przeze mnie za najwybitniejszą współczesną tłumaczkę literatury francuskiej i włoskiej - Anna Wasilewska (polecam szczerze zapoznanie się z zaproponowanymi przez nią "dziesięcioma przykazaniami tłumacza". Tom ten mógłby być jeszcze lepszy, może gdyby znalazło się miejsce dla takich nazwisk jak Marek Bieńczyk, Krystyna Rodowska, czy którykolwiek z tłumaczy literatury czeskiej/ słowackiej (choćby Andrzej Jagodziński, czy Jakub Pacześniak).

Natomiast uważam, że najlepszym tekstem tej publikacji jest pełniący rolę wstępu esej Jerzego Jarniewicza pt.: "Antygony wracają, czyli o emancypacji tekstu literackiego". Porównując tłumacza do Antygony, zauważa, że zaczyna on odgrywać coraz większą rolę, niejako "emancypując się" spod władania autora, stając się autorem równoprawnym. Częściowo jest to również stanowisko na odwieczny spór na temat, czy przekład ma być wierny, czy piękny. Mówi się, że przekład jest kobietą... Cóż, bywają brzydkie i niewierne, jak również piękne i wierne.

Serdecznie polecam tę wartościową książkę.


Adam Pluszka, "Wte i wewte. Z tłumaczami o przekładach"
Słowo/ obraz terytoria, Instytut Kultury Miejskiej, Narodowy Instytut Wizualny, Gdańsk-Warszawa 2016
Seria: dwutygodnik.com
Wydanie I
ISBN 978-83-7453-412-3, 978-83-64610-73-8
Moja ocena: 8/10

Marcin Michalski, Maciej Wasielewski, 81:1. Opowieści z Wysp Owczych

BAŚŃ O PIEGACH NA TWARZY EUROPY

50 tysięcy mieszkańców, 80 tysięcy owiec. Archipelag 18 wysp położonych na Morzu Norweskim, w trójkącie między Szkocją, Islandią a Skandynawią. Tórshavn, Klaksvík, Hoyvík, Fuglafjørður, Saltangará – to nie zaklęcia jakiegoś nieznanego dzikiego plemienia, tylko nazwy niektórych miast Wysp Owczych.

Młodzi dziennikarze, Marcin Wasielewski i Marcin Michalski (obaj ur. 1982), udali się na Wyspy Owcze dopiero po zdobyciu odpowiedniej wiedzy na temat archipelagu. Być może dlatego ich książka jest dziełem tak szczerym, autentycznym, pozbawionym pretensjonalności, nierzadko charakteryzującej dzieła z gatunku tzw. literatury podróżniczej. Wasielewski i Michalski, zamieszkali tam, podjęli się nawet pracy w przetwórni ryb i poznali osobiście chyba każdego mieszkańca „Farojów”. Wstępnym założeniem autorów była chęć sprawdzenia, czy reportaż da się pogodzić z baśnią. Sądzę, że jest to próba udana, nawet mimo drobnej chaotyczności tej pozycji.

„Opowieści z Wysp Owczych” dalekie są od sztampy, pokazują nie tylko portrety mieszkańców (swoistą „galerię osobliwości”), ale przede wszystkim, na wyższym poziomie uogólnienia, kraj będący „krainą różnorodnej pustki”. Kraj niezwykle interesujący, z uwagi na swoją hermetyczność i odrębność – cóż bardziej odkrywczego można powiedzieć o państwie, które posiada 150 słów na określenie deszczu, a jego bohaterem narodowym jest Bryan Adams i zwyciężczyni duńskiego talent show? I oczywiście piłka nożna. Zakładam, że przeciętny Polak miał szansę usłyszeć o tym archipelagu właśnie za przyczyną futbolu, albowiem reprezentacja Wysp Owczych była w dawnych latach jedyną drużyną, z którą regularnie wygrywała nasza kadra. W pamięci utkwił mi przede wszystkim groteskowy, o niezbornych ruchach, z charakterystyczną białą czapeczką z pomponem na głowie, bramkarz wyspiarskiej drużyny – Jens Martin Knudsen. Zresztą ten sport jest ważnym elementem nie tylko farerskiej codzienności (ponoć uprawia go co trzeci mieszkaniec archipelagu), ale również świadomości narodowej (zwycięstwo Wysp Owczych nad Austrią 1:0 w 1990 roku należy do najchwalebniejszych momentów w historii kraju).

To także opowieść o poszukiwaniu tożsamości narodowej. Na Wyspach Owczych, duńskim terytorium zależnym, od lat trwają dyskusje między separatystami i unionistami. Podniesiona tu zostaje też kwestia zachowania odrębności kulturowej w obliczu postępującej globalizacji i osłabiających się międzyludzkich relacji – pesymiści twierdzą, że kultura farerska zaniknie, lub w najlepszym przypadku stanie się przykładem snobizmu. Nie da się jednak oprzeć wrażeniu, że w tym na pozór zimnym, nordyckim społeczeństwie jest coś, czego również i my powinniśmy się nauczyć – wzajemnego szacunku dla siebie nawzajem, mimo różnych poglądów. O wspólnocie na Wyspach Owczych dobitnie świadczy taka wypowiedź: „- Jesteśmy mikroskopijnym społeczeństwem. Właściwie, lepiej lub gorzej, każdy każdego tu zna i każdy od każdego jest zależny. Ja na przykład buduję domy z bali, które sprowadzam z Norwegii, Bjørn – wskazuje palcem na mężczyznę siedzącego na skos, trzy rzędy przed nami – ma farmę. Hoduje krowy i zaopatruje mleczarnię w mleko, które później piją moje dzieci. Dla mnie ważne jest, by Bjørnowi dobrze się mieszkało w domu, który dla niego zbudowałem. Jemu z kolei zależy na tym, by moim dzieciom smakowało mleko. Rozumiesz? Ja dbam o niego, a on o mnie” (str. 23). Utopia? Może u nas – na Wyspach Owczych to rzeczywistość.

Jedynym wyłomem w tej narracji jest opis tradycyjnego polowania na grindwale. Bezrozumne, ekonomicznie nieuzasadnione barbarzyństwo wobec ufnych i przyjaznych zwierząt, którego nie da się wytłumaczyć nawet poszanowaniem tradycji. Nota bene: w sprawie polowań na grindwale Farerowie odpierają ataki międzynarodowych autorytetów w podobnym stylu, co obecny autorytarny rząd polski w sprawie wycinki Puszczy Białowieskiej: to nasza sprawa, a każda, nawet konstruktywna krytyka jest mieszaniem się w wewnętrzne sprawy naszego kraju i - jakżeby inaczej - zagrożeniem dla jego suwerenności. Cóż, jak wiadomo, głupota nie wie co to narodowość.

Skoro już nawiązałem do Polski, to na koniec odnotujmy jeszcze z czym kojarzy się nasz kraj przeciętnemu mieszkańcowi Wysp Owczych: z Jerzym Dudkiem, z piłką nożną, z piłką ręczną, z Rosją, z biedą, z budowlańcami, z niczym. Najczęstszym skojarzeniem jest, co jednak dość zaskakujące – kraj tanich usług stomatologicznych.

To niesamowite, że w XXI wieku istnieje jeszcze przestrzeń niemal zupełnie nieznana i to w Europie. Farerowie znają dokładnie geografię Europy, potrafią wskazać każdy kraj – odpłaćmy się im podobną wiedzą na ich temat. Podróż na Wyspy Owcze nie należy co prawda ani do łatwych ani tanich, ale dzięki opowieściom Wasielewskiego i Michalskiego, możemy podróżować tam nieustannie. Ta „kraina różnorodnej pustki”, „piegi Europy”, „zabawka pozostawiona na środku Oceanu”, jest jak literka „ð” z farerskiego alfabetu – niema i dlatego niewielu o niej pamięta, mimo iż przecież – jest.



Marcin Michalski, Maciej Wasielewski, "81:1. Opowieści z Wysp Owczych"
Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2011
Seria: Reportaż
Wydanie I
ISBN 978-83-7536-248-0
Moja ocena: 8/10

Lajos Grendel, "Dzwony Einsteina"