wtorek, 6 lutego 2018

William Faulkner, "Dzikie palmy"

SPEŁNIENIE W SAMOUNICESTWIENIU

Mnóstwo jest w „Dzikich palmach” ciemnych zakamarków. Niby to historia o miłości, ale czytelnik nie znajdzie tu choćby pierwiastka typowego romansowego banału. To powieść o miłości trudnej, absurdalnej, niemożliwej. On – Harry Wilbourne, staroświecki idealista (uważa na przykład, że mężczyzna nie powinien spać w piżamie i palić papierosów zamiast cygar, bo to niemęskie), raczej parweniusz, z niedokończonymi studiami medycznymi, dwudziestosiedmiolatek, który zakochał się po raz pierwszy, w związku z czym przeżywa spóźnione o co najmniej dekadę uczuciowe rozterki. „Jeżeli kiedyś będę miał nieszczęście mieć syna, zaprowadzę go osobiście do porządnego, czyściutkiego burdelu, kiedy skończy dziesięć lat” – powiedział McCord, przyjaciel Wilbourne’a, słuchając wynurzeń głównego bohatera. Ona – Charlotte Rittenmeyer, starsza od niego, zbuntowana, wywodząca się z nowoorleańskiej bohemy artystycznej, kobieta doświadczona przez życie, matka dwóch córek. Posiadaczka złowrogiego „żółtego spojrzenia”, zdecydowała się związać z Wilbournem i wyruszyć z nim w podróż po Stanach, dopiero wtedy, gdy ten znalazł na śmietniku portfel z tysiącem dwustoma dolarami zawartości. Związek Charlotte z Harrym od samego początku zapowiada się na toksyczny – ona chcąc go obudzić, ciągnie go za włosy, a on, gdy leży obok niej w łóżku, zostaje przez narratora porównany do sarkofagu. W przeciwieństwie do Harry’ego, Charlotte od początku pozbawiona jest złudzeń i już na pięćdziesiątej stronie książki przepowiada ich losy, losy miłości dążącej do samounicestwienia, mimowolnie streszczając całą powieść, mówiąc że: „(…) miłość i cierpienie to jedno i to samo i że wartość miłości mierzy się sumą, jaką trzeba za nią zapłacić; i zawsze, jeśli to wypada zbyt tanio, to znaczy, że człowiek oszukuje sam siebie”. Harry i Charlotte zapłacili bardzo wysoką cenę, co dowodzi, że raczej się kochali, mimo iż zupełnie nie było tego widać.

Nie wiem doprawdy, jak tego William Faulkner dokonał, ale spośród postaci występujących w „Dzikich palmach” naprawdę nikogo nie da się polubić, z nikim nie sposób się utożsamić. Dlatego też jest to lektura bardzo ciężka i wymagająca – powieść niewątpliwie stoi pod znakiem niekończących się zapisów myśli i przeżyć Harry’ego Wilbourne’a, kompletnie niezrozumiałych postaw i posunięć bohaterów, a także wielu zupełnie absurdalnych epizodów. Na przykład: Charlotte wyjmuje z lodówki i zawija w papier dwa kotlety, które bohaterowie mieli zjeść na kolację „- Straciliśmy robotę – powiedziała mu. – Więc szukamy psa (…) w słabym świetle gwiazd mogli widzieć wyraźnie odlanego z żelaza psa z góry Św. Bernarda, z głową przypominającą jednocześnie cesarza Franciszka Józefa i bankiera z Maine z roku 1859. Charlotte położyła kotlety na żelaznym piedestale, między żelaznymi łapami”. Ujmująca, specyficzna groteskowość tej sceny da się, moim zdaniem, wytłumaczyć jedynie ukrytym rymem zdania w oryginale otwierającego epizod:„We've lost our job. So we're looking for a dog.” Jest również w „Dzikich palmach” niezbyt chlubny, ale wart odnotowania, wątek polski – otóż w kopalni w Utah, w której Harry Wilbourne otrzymał etat dyżurnego lekarza, pracują nasi rodacy: „(...) w pobliżu nie było widać nikogo oprócz jakiegoś niechlujnego olbrzyma, którego wygląd zdumiał ich i zaskoczył. Miał na sobie barani kożuch, jego blade oczy wyglądały tak, jakby od dawna nie spał, a w niechlujnej twarzy, według wszelkiego prawdopodobieństwa od szeregu dni nie golonej i nie mytej, malowała się duma, dzikość i trochę histerii. Był to Polak, nie mówił po angielsku, ale bełkocząc coś i gwałtownie gestykulując wskazywał przeciwną stronę kanionu (…) to złudzenie olbrzymiego wzrostu stwarzała jakaś atmosfera wokoło nich, promieniująca z nich wszystkich dziecięca naiwność i łatwowierność”. I jeszcze: „(…) złudzeniami można żyć dość długo i być szczęśliwym. To znaczy, kiedy się jest Polakiem i nie umie się nic prócz zakładania dynamitu pięćset stóp pod ziemią”.

William Faulkner nadał powieści tytuł „Dzikie palmy” wbrew swojej intencji, zmuszony do tego przez wydawcę, Random House. Książka oryginalnie miała nosić tytuł „If I Forgot Thee, Jerusalem” („Jeśli cię zapomnę, Jerozolimo”) i składać się z przeplatających się dwóch opowiadań – „Dzikie palmy” oraz „Stary”. Choć późniejsze amerykańskie wydania, zwracają hołd Faulknerowi, używając zgodnego z jego zamierzeniem tytułu – „The Wild Palms [If I Forget Thee, Jerusalem]”, w Polsce pozostano przy „Dzikich palmach”. Nie jest tajemnicą, że proza Faulknera dotarła do Polski po odwilży 1956 roku, niejako na przekór, głównie po to, by ukazać czytelnikowi biedotę amerykańskiego południa, oraz to, że jak to się mówi kolokwialnie „w Ameryce Murzynów biją”. Oceniam wydanie z serii „Koliber” z 1977 roku, gdzie zupełnie wycięto nowelkę pt. „Stary” i zignorowano właściwy tytuł. Rozumiem, że niespełna dekadę po antysemickim spektaklu 1968 roku, w Polsce nie mogłaby się ukazać książka pod tytułem „Jeśli cię zapomnę, Jerozolimo”. Nawet jeśli, a może tym bardziej, że słowa te pochodzą z biblijnej Księgi Psalmów, Psalm 137. Szkoda, bo myślę, że efekt byłby ciekawszy, a może i zrozumienie pełniejsze, gdyby można było czytać „Dzikie palmy” na przemian ze „Starym”, gdzie główny bohater toczy nierówną walkę z morskimi falami, by udzielić pomocy ciężarnej kobiecie.

Podsumowując – jednak lekturę „Dzikich palm” polecam, choć po nobliście z 1949 roku, niewątpliwym klasyku współczesnej literatury, spodziewałem się znacznie więcej. Pomimo całej patologicznej psychologii tej powieści, warto ją przeczytać, by zobaczyć bohaterów szamoczących się z przeznaczeniem, jak palmy na wietrze. Po to, by sprawdzić, czy zamiast włosów nie rosną nam liście, czy od stóp nie odbijają się już kokosy.

William Faulkner, "Dzikie palmy"
Tłumaczenie: Kalina Wojciechowska
Wydawnictwo Książka i Wiedza, Warszawa 1977
Seria "Koliber"
Wydanie II
Moja ocena: 6/10

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Lajos Grendel, "Dzwony Einsteina"