czwartek, 1 lutego 2018

Janusz Rudnicki, "Chodźcie, idziemy"

CHODŹCIE, OPAMIĘTAJMY SIĘ

Powieść „Chodźcie, idziemy” Janusza Rudnickiego (ur. 1956) to tak naprawdę kilka utworów w jednym. Zaczyna się w duchu Bachtinowskiego karnawału, od groteski w stylu Mrożka, czy wręcz osobliwej commedii dell’arte, którymi pisarz oswaja czytelnika, zdobywając jego zaufanie. Później jednak, wraz ze stopniowo upadającym i zmierzającym w stronę horroru stylem Rudnicki wali obuchem na odlew tak, że lecą drzazgi.

A fabuła pozornie wydaje się banalna. Gdańsk, lata dziewięćdziesiąte, do kraju z emigracji w Niemczech powraca pisarz, zgorzkniały mężczyzna w średnim wieku, „żyjący w szpagacie w dwóch krajach jednocześnie”. Wprowadza się do jednego z typowych dla tamtych lat obskurnych blokowisk i próbuje jakoś zaczepić się w nowej-starej rzeczywistości. Dlatego też najpierw obcina sobie paznokcie, a potem, z nudów, smaruje sobie twarz pastą do butów i przykłada ją do szyby. Odbiera od listonoszki paczkę dla sąsiada i… zatrzaskuje się na korytarzu. Chcąc nie chcąc, musi więc przywitać się z sąsiadami. A tam prawdziwa galeria osobliwości – postaci takie jak Dyrygent, Pinkerton, Mleczarz, Słupnik czy Madame Butterfly.

Taki na przykład Georges Perec w powieści „Życie instrukcja obsługi” pokazywał życie mieszkańców przykładowej paryskiej kamienicy z odsłoniętymi ścianami. Janusz Rudnicki wręcz przeciwnie – umieszcza narratora wewnątrz tygla – pokazuje ludzi zatrzaśniętych z dwóch stron – drzwiami wejściowymi i balkonowymi. Duszna atmosfera przymusowej enklawy, wybujała suwerenność bananowo-kartoflanej republiki. „Mnie do gardła podchodziła rzeczywistość, którą sam żem sobie upichcił” – stwierdza w pewnym momencie bohater. Jakieś wymioty lub wybuch wydają się być naturalną koleją rzeczy – coś musi nastąpić. I następuje, w momencie, w którym bohater stoi na balkonie, potężny wybuch gazu (tak przecież częsty w latach dziewięćdziesiątych) wysadza blok w powietrze. Głównym postaciom udaje się ujść z życiem, jedynie głównemu bohaterowi ze strachu odebrało mowę – od tej pory będzie nazywany Niemową. Ocaleni, pod wodzą Mleczarza, postanawiają udać się w podróż… do Niemiec, by żądać podwyżek odszkodowań wojennych.

O Januszu Rudnickim mówi się, że to jeden z największych w polskiej literaturze współczesnej „nestbeschmutzerów” (z racji, że pisarz od 1983 roku mieszka w Hamburgu, określenie to pozostawiam bez tłumaczenia). A ja myślę, że jednak bardziej wizjoner. Powieść „Chodźcie idziemy” ukazała się już ponad dziesięć lat temu i była, jak przyznał sam autor, efektem „chorej nieco wyobraźni”. Jednak nie tylko nie straciła nic ze swojej aktualności, a nawet przemawia jeszcze dosadniej, co dekadę temu. To wszystko za sprawą kilku ewidentnych proroctw Rudnickiego, które spełniły się w naszej nowej rzeczywistości. „-… za to, żeby nam własne życie darowali, pany jego. Niech teraz płacą! Za to, żeśmy cherlawi i schorowani. Za zdrowie i młodość naszą zmarnowaną. Niech płacą, co nam obca przemoc wzięła. Ale nie jałmużnę. I nie z łaski, tak jakby płacili nam premię! Niech płacą, wiedząc, że płacą tylko część, bo całości nie zapłacą nigdy!”. Brzmi znajomo? No, właśnie.

I drugi przykład – gdy na miejsce wybuchu przybywają odpowiednie służby, celem wysadzenia pozostałości bloków, by uwolnić mieszkańców uwięzionych w piwnicach, część ludzi na jednej z niewielu ocalałych szyb dostrzega odciśniętą w paście do butów twarz Niemowy. „Pierwsi klękają. Drudzy klękają. Wszyscy, którzy wierzą w cud, klęczą. Jak im powiedzieć, że to albo pasta do butów i że w związku z tym Matka ich Boska, nawet gdyby ją miała, to smarowałaby nią Chrystusowi buty, a nie twarz, i ślady po nim byłoby widać tu, na ziemi, a nie tam w oknie? (…) Wierzący wygrażają księdzu, nagle wyje pierwsza syrena. Wierzący wstają z kolan, biegną do Dowódcy Wojsk Inżynieryjnych, padają na kolana. Powód: nie wysadzać Matki Boskiej z Dzieciątkiem w powietrze. Dowódca Wojsk Inżynieryjnych dzwoni do Prezydenta Miasta, powód: wydać czy nie rozkaz do eksplozji w wyniku powstałej sytuacji. Pertraktacje. Klęczący intonują «My chcemy Boga»”. Brzmi znajomo? „My chcemy Boga” to też ostatnio popularna pieśń.

Powieść Rudnickiego to jednak nie tylko banalne utyskiwanie na trudne relacje z naszym zachodnim sąsiadem, czy na polsko-niemieckie stereotypy, to przede wszystkim krytyka społeczna. Paszkwil na polską tendencję do bylejakości, przeciętniactwa i prowincjonalizmu, jego symbolem jest sztuczny kwiatek, który w pierwszej części powieści mieszkańcy bloku przekazują sobie z rąk do rąk, niczym jakiś erzac szczęścia. Omawiany utwór przykuwa uwagę również formą i stylistyką. Rudnicki postawił na niekontrolowany zapis myśli głównego bohatera, tworząc swój własny, specyficzny język. Niekiedy trudno się zorientować, czy opisywane wydarzenia dzieją się naprawdę, czy też są zapisem chorych wizji postaci. Dlatego też jest to lektura trudna w odbiorze i wymagająca wysiłku, który jednak warto podjąć. Ciekawy efekt udało się też uzyskać wydawcy, który przeplata kolejne części książki wycinkami z polskich i niemieckich gazet, informujących o tak częstych w latach dziewięćdziesiątych wybuchach gazu. Przyjmując realistyczne wydarzenie za fundament opowieści, stworzył Rudnicki rzecz groteskową, absurdalną, i niepokojącą, bo jak pokazały późniejsze lata, granica między groteską a rzeczywistością bywa płynna. „Chodźcie, idziemy” zamyka horror rozdziału, poświęconego zeznaniom niejakiego Czesława Gęborskiego, komendanta obozu w Łambinowicach, w którym w latach powojennych polską ręką wymordowano tysiące śląskich i niemieckich jeńców. Odczytuję powieść Janusza Rudnickiego jako spóźniony apel o rozwagę, o zaprzestanie instrumentalnego traktowania historii, która z pewnością nie była biało-czarna. Nienawiść nie ma narodowości – warto o tym pamiętać zwłaszcza teraz, gdy agresywnie propagowany przez obecny rząd polonocentryzm utożsamia się z patriotyzmem. „Chodźcie, opamiętajmy się", ciśnie się na usta taka trawestacja tytułu. Zróbmy tak, by to wszystko już nigdy nie musiało się powtórzyć, inaczej iść już nie będzie dokąd.

Janusz Rudnicki, "Chodźcie, idziemy"
Wydawnictwo W.A.B, Warszawa 2007
Seria: ...archipelagi...
Wydanie I
ISBN 978-83-7414-282-3
Moja ocena 6/10

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Lajos Grendel, "Dzwony Einsteina"