piątek, 26 maja 2017

Aldous Huxley, "Geniusz i bogini"


ROMANSIDŁO DLA AMBITNYCH

    Aldous Huxley (1894-1963) należy do grona najważniejszych pisarzy XX wieku i, z pewnością największych pisarzy w historii literatury. To miano zdobył dzięki jednemu tylko dziełu – napisanemu w 1932 roku „Nowemu, wspaniałemu światowi”. Omawiana powieść, „Geniusz i bogini” bez wątpienia nie jest książką, która zagwarantowałaby Anglikowi miejsce w historii literatury. To Huxley bardziej zwięzły, a przede wszystkim późniejszy – „The Genius and the Goddess” to jego przedostatnia powieść, z 1955 roku, w Polsce opublikowana w 1974 roku, nakładem wydawnictwa Książka i Wiedza, w kultowej serii Koliber, w tłumaczeniu Jana Józefa Szczepańskiego (1919-2003).

     „Geniusz i bogini” opowiada historię trójkąta małżeńskiego, między Henrykiem Maartensem, wybitnym fizykiem, laureatem Nagrody Nobla (tytułowy „Geniusz”), jego żoną Katy (tytułowa „Bogini”) a Johnem Riversem, asystentem naukowca. Choć właściwie jest czworokąt, bo jest jeszcze 15-letnia córka Maartensa, Ruth, dopiero co dojrzały podlotek, który molestuje Riversa przy pomocy wierszy i przesadnej atencji. Całą historię opowiada sam Rivers, z trzydziestoletniej perspektywy (opisane wydarzenia na przełomie 1921 i 1922 roku, akcja właściwa –1951).

     Zdawać by się mogło, że to zwykły harlequin, niegodny szczególowego omówienia. Może i tak, ale jest to raczej pozór, gdyż nie spotyka się z reguły romansideł tak przepełnionych filozofią, erudycją, mnogością odniesień do pisarzy, historycznych postaci, mitologii itp. Wszystko to jest tu pretekstem do stworzenia portretu ówczesnego społeczeństwa. Dają się tu wyczuć typowe powojenne niepokoje, jakie mogły być udziałem ludzkości w 1951 roku – John Rivers wspomina z nostalgią, że trzydzieści lat wcześniej, były to czasy, „w których można były być fizykiem i nie czuć się winnym”, dziś (w 1951 r.) „nie pozostawiono człowiekowi nawet pociechy samoułudy (...) Ani na chwilę nie pozwalają człowiekowi zapomnieć, czego się od niego żąda. Ad maiorem Dei gloriam? Nie bądź idiotą! Ad maiorem hominis degradationem – do tego zmierza nasza praca”. Oto wykuwa się nowy język – „Potrzeba nam garnituru innych słów. Słów potrafiących wyrazić przyrodzoną wspólność rzeczy. Śluzo-duchowy, na przykład, albo skóro-miłość, lub, dlaczegóżby nie: gruczoło-etyka? Czemu nie wnętrznościozofia?” Lecz niepokoje dają się dostrzec również w opisach lat dwudziestych, oto odchodzi stara epoka, powoli rodzi się modernizm – bezlitośnie rozprawia się Huxley z jednym z najsłynniejszych pisarzy przebrzmiałej epoki wiktoriańskiej – „A te panie i ci panowie z powieści Henry Jamesa. Zastanawiała się [Katy], czy potrafią kiedykolwiek pójść do łazienki”. .Narrator wyraża przekonanie, że to dopiero wtedy ludzie przemienili się w prawdziwych homo sapiens, wcześniej będąc niczym więcej niż „homo moronicus”. Są to wszystko tematy bliskie Aldousowi Huxleyowi, które najpełniej rozwinął w „Nowym, wspaniałym świecie”, ale i tutaj daje się dostrzec jakaś mini-dystopia.

     Więc tak – jeśli istotnie „Geniusz i bogini” to romansidło, to na pewno nie w klasycznym, pejoratywnym rozumieniu – doskonale napisane – z głębią i ironią, erudycyjne i bogate w różnorakie odniesienia kulturowe. Zresztą ma powieść ta zdecydowanie biegunowo odległe od romansowej konwencji, tragiczne zakończenie. I dlatego jest wciąż godna polecenia, mając zwłaszcza na uwadze jej pierwsze, znamienne zdania, które można uznać za motto, przyświecające całej twórczości Huxleya: Cały kłopot z fikcją literacką polega na tym, (...) że za dużo w niej sensu. W rzeczywistości nigdy nie ma sensu. (...) Może z Boskiego punktu widzenia jest (...) Z naszego nigdy. Fikcja ma swoją jedność, ma styl. Faktom tego brak”.


Aldous Huxley, "Geniusz i bogini"
Tłumaczenie: Jan Józef Szczepański
Wydawnictwo Książka i Wiedza, Warszawa 1974
Seria "Koliber"
Wydanie II
Moja ocena: 8/10

wtorek, 23 maja 2017

Patrick Modiano, "Żebyś nie zgubił się w dzielnicy"



  LITERACKI SPACER BEZ CELU

    Po najnowszą powieść Patricka Modiano (ur. 1945) sięgnąłem, aby nie stać się ignorantem, w końcu to laureat Literackiej Nagrody Nobla 2014. Niestety, obawiam się, że zupełnie nie jest to „moja bajka”. „Żebyś nie zgubił się w dzielnicy” to książka, w której autor opowiada o rozgrzebywaniu własnej przeszłości, stopniowo rozkręcająca się spirala zdarzeń uwalnia wspomnienia i dawne przeżycia. Powołuje on bowiem do życia wyobcowanego pisarza, Jeana Daragane’a, który zmuszony jest do odkrycia własnej tożsamości na nowo. Nie jest to nic nowego, w „Żebyś nie zgubił się w dzielnicy” Modiano powiela wyeksploatowane schematy, porusza się utartymi szlakami swojej twórczości, wyeksploatował on ten motyw w swoich poprzednich książkach, takich jak „Zagubiona dzielnica”, „Przejechał cyrk”, czy choćby w opowiastce dla dzieci „Katarzynka”. Oczywiście fabuła skonstruowana jest bardzo zręcznie, jednak całą historia nie dość, że urywa się w najciekawszym momencie, pozostawiając czytelnika w stanie niejakiego skonfundowania, to jeszcze trudno oprzeć się wrażeniu, że w powieści Modiano nie ma niczego ponad tę fabułę, nie ma niczego, żadnego punktu zaczepienia, który pozwalałby postrzegać „Zebyś nie zgubił się w dzielnicy” jako parabolę jakiegoś zjawiska, jako najmniejszą choćby metaforę.

        Marek Bieńczyk (ur, 1956), po ogłoszeniu przez Akademię Szwedzką decyzji o przyznaniu Literackiego Nobla Patrickowi Modiano, powiedział: „(...) nie tworzy on wielkich, globalnych wizji świata i jego przyszłości, jak robi to na przykład Houellebecq, w jego twórczości nie ma wielkiego backgroundu intelektualnego. Żadnego intelektualnego zadęcia, żadna literatura ornamentalna, żadnej wielkiej pracy nad językiem. Zamiast tego wciągające, niedomówione i dość tajemnicze historie z przeszłości oraz ciemny wdzięk, któremu łatwo się poddać. Ten, kto nie poczuje się od razu zauroczony, szybko od powieści Modiano odpadnie. A ten, kto polubi tę magię, przeczyta wszystko”. Wiktor Dłuski (ur. 1939), tłumacz powieści Modiano „Zagubiona dzielnica” dodaje, że „ (...) powodem, dla którego Modiano nigdy nie zyskał w Polsce popularności, jest to, że jego twórczość to bardzo dyskretna, powściągliwa literatura. Jej najbardziej uderzającą cechą jest kameralny ton - czytając, ma się poczucie, że autor zwraca się do czytelnika, jakby dzielił się wspomnieniami w prywatnej rozmowie”. Kwestia recepcji tej twórczości w związku z powyższym jest bardzo subiektywna, jednak nie ulega wątpliwości, że Modiano nie należy do grona wielkich narratorów, „opowiadaczy prozy”, lektura „Żebyś nie zgubił się w dzielnicy” pozostawiła mnie całkowicie obojętnym i nie wzbudziła większych emocji. Z pewnością dam Patrickowi Modiano jeszcze szansę, ale jego ostatnia powieść bardzo mnie rozczarowała, gdyż przywykłem oczekiwać od literatury czegoś więcej. Nawiązując do tytułu – w dzielnicy bynajmniej się nie zgubiłem, ale po prostu nie widziałem jaki sens ma ten spacer, na który mnie zaproszono.

(Wypowiedzi Marka Bieńczyka i Wiktora Dłuskiego cytuję z artykułu "Modiano to ciemny wdzięk, który uwodzi", opublikowanego w Gazecie Wyborczej w dn. 10 października 2014)


Patrick Modiano, "Żebyś nie zgubił się w dzielnicy"
Tłumaczenie: Bożena Sęk
Wydawnictwo Sonia Draga, Katowice 2016
Wydanie I

ISBN 978-83-7999-657-5
Moja ocena: 3/10





niedziela, 21 maja 2017

Zofia Mierzyńska, "Wakacjuszka"

POLISH-AMERICAN DREAM

     „Dziwnie, dziwnie człowiekowi w Chicago” – śpiewał w 1971 roku w Piwnicy pod Baranami Mieczysław Święcicki do słów Włodzimierza Majakowskiego. To jedno zdanie jest chyba najlepszym streszczeniem „Wakacjuszki”. Zofia Mierzyńska (ur. 1949) niezwykle realistycznie opisuje losy chicagowskiej Polonii, która wyemigrowała do Stanów Zjednoczonych w latach 80-tych, na fali kryzysu wywołanego wprowadzeniem stanu wojennego. Książka ta stała się pierwszym polonijnym bestsellerem, ponieważ nikt wcześniej nie opisywał codzienności w tak bezkompromisowy sposób, zjawisk przecież ogólnie znanych, ale traktowanych dotąd jako swoiste tabu. Na przykładzie Anieli, prostej wiejskiej kobiety, wysłanej przez męża do USA, by poprawić byt rodziny, widzimy tu pewien problem, ogół zjawisk, archetyp. Ciężki los polskiego emigranta, katorżniczą pracę za grosze, niemożność przystosowania się do nowego otoczenia. Zwłaszcza wtedy, w latach 80-tych, wielu spotkał los podobny do bohaterki „Wakacjuszki”. Autorka skupia się na opisie życia na Jackowie, polskiej dzielnicy Chicago, będącej de facto polskim gettem i bezlitośnie rozprawia się z postawami rodaków. Skąpstwo, wzajemne kradzieże i oszustwa, mieszkanie po piwnicach, pęd do pieniądza, zaściankowość, obłuda i hipokryzja (głęboka wiara katolicka nie przeszkadza z reguły w okradaniu, oszukiwaniu i podkładaniu przysłowiowych świń swoich rodaków, nie ma też problemu by pogodzić patriotyzm z usłużnością wobec systemu komunistycznego). To wszystko są rzeczy ogólnie znane, ale dowiadujemy się też o nie zawsze kryształowym „prowadzeniu się” Polaków za wielką wodą, dobierających się w tzw. „małżeństwa chicagowskie”, nieformalne związki tylko w celu większych oszczędności i wygody, czy też fingowane małżeństwa, tylko w celu otrzymania zielonej karty. Polskie Chicago, ukazane przez Mierzyńską to świat niesprawiedliwy, zły, zakłamany, świat pseudowartości, gdzie liczy się nie Pan Bóg, tylko Pan Boss – apostoł prawdziwego boga – dolara. Rzeczy, które miały znaczenie w Polsce, jak chociażby wyższe wykształcenie, na emigracji ulegają kompletnemu przewartościowaniu i odwróceniu, skoro na Jackowie można usłyszeć na przykład takie zdanie: „Panie profesorze ile worków garbedziu (śmieci) zebrał pan dzisiaj?”.

    Tematyka polskiego emigranta w Stanach Zjednoczonych została już wyeksploatowana, przede wszystkim w książkach Janusza Głowackiego, po części także u Jerzego Kosińskiego i Janusza Odrowąża-Pieniążka („Małżeństwo z Lyndą Winters”) – Zofia Mierzyńska zgłasza w tym temacie zupełnie odrębny głos, pozbawiony zbędnej fikcji i ironii, bezkompromisowo realistyczny, wręcz naturalstyczny. Jednak nie można odmówić „Wakacjuszce” aspektu humorystycznego, wiele sytuacji wywołuje szczery śmiech, choć jednak w większości przypadków jest to śmiech przez łzy. Choćby wtedy, gdy Mierzyńska opisuje historię górala, który wracając do Polski zabrał ze sobą telewizor, żeby rodzinie pokazać, jakie w tej Ameryce są kanały. Albo wtedy pisze: „W mojej wsi to połowa ludzi do Ameryki wyjeżdża z musu. Ostatnio to nawet losowania robią, kto zapałkę ze złamanym łebkiem wyciągnie, ten musi jechać. Takie sądy nad nim robią rodzinne. Choćby się jeden z drugim nie wiadomo jak opierał, to wyjechać musi, rodzina tak postanowiła. Przed takim losowaniem to w kościele pełno, tak się modlą, żeby na jednego czy drugiego nie wypadło”. To akurat, jak sądzę, ponury realizm tamtych czasów, bo na przykład w podrzeszowskim Sędziszowie Małopolskim, siedmiotysięcznej mieścinie, w której do niedawna pracowałem, w latach osiemdziesiątych procent emigrantów zarobkowych do USA był tak duży, że jedna z głównych ulic doczekała się nowej nieoficjalnej nazwy – tzw. „Reganówki” – bowiem większość tam mieszkających postawiło sobie domy z pieniędzy zarobionych w Stanach za czasów Ronalda Reagana. „Wakacjuszka” przede wszystkim jednak opowiada o bolesnym zderzeniu się z tzw. American Dream, o tym, że udziałem większości emigrantów jest ciężkie życie na obczyźnie, bezsilność, tęsknota, wyobcowanie...

    We wstępie do wydania z 1990 roku (Wydawnictwo Polonia) zamieszczono coś na kształt kwestionariusza osobowego, podsumowującego podstawowe dane na temat autorki. Zapytana o swoje marzenie, Zofia Mierzyńska pisze: „Wrócić do Polski i zamieszkać gdzieś w górach”. Z researchu przeprowadzonego w celu napisania tej recenzji dowiedziałem się, że Zofia Mierzyńska zrealizowała swoje marzenie, wróciła do kraju, a obecnie prowadzi gospodarstwo agroturystyczne w jednej z podkrakowskich wsi.

Zofia Mierzyńska, "Wakacjuszka"
Wydawnictwo Polonia, Warszawa 1990
Wydanie I (polskie)
Moja ocena: 6/10

piątek, 12 maja 2017

Wiktor Jerofiejew, "Rosyjska apokalipsa. Próba eschatologii artystycznej"

     ZAPISKI Z POSTĘPUJĄCEGO KOŃCA

    Często wydajemy opinie na temat Rosji, posługując się naszymi wyobrażeniami, stereotypami, czy osobistą niechęcią, wynikającą z historii. „Rosyjska apokalipsa” to niezwykle interesujący obraz współczesnego rosyjskiego społeczeństwa, pokazujący jak różnorodny i niejednoznaczny jest to kraj. Wiktor Jerofiejew (ur. 1947), popularny rosyjski pisarz, przyjaciel Polski i Polaków, w swojej ojczyźnie posądzany o wszystko, co najgorsze u pisarza (pornografia i antyrosyjskość to najłagodniejsze zarzuty) – z pewnością jednak posiada lepszy ogląd sytuacji na kondycję współczesnego Rosjanina.

    „Rosyjska apokalipsa” to zbiór różnych tekstów Jerofiejewa, typowe silva rerum, pełne spektrum twórczości – od esejów, przez felietony, z opowiadaniami włącznie. Są tu teksty wielkie i ważne, jak na przykład historia najpopularniejszego w świecie alkoholu („Rozszczepienie wódki”), historia tzw. „matiernych słów”, czyli rosyjskich przekleństw („Pole bitwy rosyjskiej”). Znajdziemy, jak zwykle u Jerofiejewa, trochę obsceniczności – całą część drugą, zatytułowaną „Dlaczego tanieją rosyjskie piękności?”, a także zbiór felietonów podróżniczych pod zbiorczym tytułem „Cienkie pędy apokalipsy”, które zrobiły na mnie wrażenie odwrotności prozy Andrzeja Stasiuka – Jerofiejew jako człowiek Wschodu, podróżujący po Zachodzie i zachwycający się nim. Ale to, jak powiadam typowe :silva rerum”, wiele tekstów, momentami nudnych, wydaje się wrzuconych do zbiorku „na siłę”, choć tu i ówdzie można wyłowić zapadające w pamięć ciekawostki, jak chociażby koncepcję uczynienia z nazwiska Orwell jednostki, w której można by mierzyć „mrok reżimów dyktatorskich” („Despotyzm dojrzałego stalinizmu określiłbym najwyższą miarą 100 orwellów”), opis spotkania z Michelem Houellebecqiem w Pradze, z którego wyłania się co najmniej niekorzystny obraz francuskiego pisarza, czy choćby inną koncepcję, w myśl której, aby powstrzymać upadek obyczajów, należałoby wszystkich Rosjan, łącznie z policjantami i hutnikami ubrać w smokingi. 

   Warto zaznaczyć, że omawiany zbiór pochodzi z 2006 roku (tłumaczenie polskie – 2008), czyli z czasów, w których jeszcze można było zachowywać pewne złudzenia, co do dobrych intencji Putina, tym należy tłumaczyć moralizatorsko-ostrzegawczy, ale niejednoznacznie pesymistyczny ton „Rosyjskiej apokalipsy”. Wydaje się, że dziś złudzeń już nie ma – „Rosyjska apokalipsa" postępuje. Podsumowując – tom szkiców Wiktora Jerofiejewa to lektura niełatwa, ale bez wątpienia pożyteczna. Wydaje się jednak, że w odróżnieniu od poprzedniego zbioru tego autora, pod tytułem „Bóg X”, proporcje między utworami pobudzającymi intelektualnie a zwykłym gadulstwem i nudziarstwem w „Rosyjskiej apokalipsie” wypadają mniej dla Jerofiejewa korzystnie.


Wiktor Jerofiejew, "Rosyjska apokalipsa. Próba eschatologii artystycznej"
Tłumaczenie: Andrzej de Lazari
SW Czytelnik, Warszawa 2008
Seria "Mała proza"
Wydanie I
Moja ocena: 6/10

Władysław Krygowski, "W litworowych i piarżystych kolebach"


„A NA DWA CIAŁA PODZIELONE CIAŁO/ SŁAWI TU OWE, KTÓRE TAM ZOSTAŁO” (SZEKSPIR)

  Zamiast zapierających dech w piersiach widoków, gęsto otoczona drzewami asfaltowa droga. Niestety, wynudziłem się i zmęczyłem książką Krygowskiego, niczym na drodze z Łysej Polany do Morskiego Oka. A to niespodzianka, bo Władysław Krygowski (1906-1998) to prawdziwa legenda piśmiennictwa górskiego, zasłużony działacz turystyczny, pisarz i publicysta, redaktor naczelny „Wierchów” w latach 1950-1975. Spodziewałem się po „W litworowych i piarżystych kolebach” raczej historii pionierów taternictwa, czy choćby ciekawostek z ówczesnego życia kulturalnego Zakopanego, w którym autor przez wiele lat zamieszkiwał. Jeszcze pierwszy rozdział książki pozwalał na zachowanie złudzeń, że taka właśnie będzie jej tematyka – w części zatytułowanej „Przywołane ze starej fotografii”, autor opisał pokrótce dzieje pewnego słynnego zdjęcia przedstawiającego Jana Krzeptowskiego-Sabałę, jak też i zgromadzonych wokół niego ludzi, słuchających jego gry i śpiewu, w tym m.in. kilkunastoletniego wówczas Stanisława Ignacego Witkiewicza, późniejszego Witkacego. Tyle, że na dalszych stronach książki Krygowski, z właściwą wielu działaczom turystycznym kronikarską precyzją i zadęciem snuje coś w rodzaju swojej prywatnej historii gór. Opisuje doświadczenia zdobyte w górach, przeżycia na szlakach, które choć niepozbawione potencjału dobrej opowieści, nie mają w sobie raczej nic wyjątkowego. „W litworowych i piarżystych kolebach” jest kontynuacją „Gór i dolin po mojemu” – innej książki Władysława Krygowskiego, której tytuł jest idealnym podsumowaniem tego dyptyku.

     Jednak posiada książka Krygowskiego niezaprzeczalne zalety, o których nie można nie wspomnieć. Autor, w latach poprzedzających drugą wojnę światową zajmował się nie tylko turystyką w Tatrach, ale również w Beskidach, czy we wschodnich Karpatach, znajdujących się dziś na terytorium Ukrainy i Rumunii. Najłatwiej byłoby oczywiście stwierdzić, że Krygowski w swojej książce ocala od zapomnienia nieistniejący już świat. Jakkolwiek płytkie i banalne jest to stwierdzenie, nie da się zaprzeczyć, że do najmocniejszych stron tej książki należą wspomnienia o napotkanych Łemkach, Bojkach, Żydach, przenoszące czytelnika „w świat guseł, wróżb, zamawiań, wiary w zioła i zaklęcia, w opowieści starych ludzi, między pobożne ludki-rachmany, które żyją w takim odludziu, że nie wiedzą, kiedy przypada święta Wielkanoc i dowiadują się o niej tylko dzięki temu, że wodami docierają do nich w czwarty tydzień po Wielkiej Nocy skorupki jaj wielkanocnych”. (str. 80).

     W „Wierchach” z 1998 roku odnajduję taki zapis na temat Krygowskiego, z pewnością nekrolog: „Jego filozofia gór nie ograniczała się tylko do nich samych, czy tylko do samej turystyki górskiej: zawsze były w niej zawarte ogólnoludzkie przesłania. Uczył nas tej humanistycznej filozofii gór, przekładając ją na praktyczne działania w swojej działalności organizacyjnej i w swej twórczości pisarskiej”. Jakkolwiek można mieć zastrzeżenia co do stylu ich przekazywania, same wartości przekazywane przez Krygowskiego można uznać za cenne i ponadczasowe. Także „W litworowych i piarżystych kolebach” snuje on refleksje na temat sensu turystyki górskiej i towarzyszącej jej etosowi: „Cóż uczy jednak życia lepiej niż właśnie one [góry – przyp. T.W]. Dopiero przez nie dowiadujemy się o sobie, jacy jesteśmy naprawdę. Czasem na trudnej, niebezpiecznej wyprawie skalnej gdy idzie się z towarzyszami, przekonujemy się, że jeśli jesteśmy tylko dla siebie, to nikt nie będzie dla nas”. (str. 95-96). I jeszcze jeden cytat: „Gdy tak chodzimy górami, wododziałami, dolinami i wierzchowiną, nie spotkamy jednak żadnej prawdy, jeśli nie idziemy do człowieka. Nawet wówczas, gdy zmęczeni życiem uciekamy od ludzi w samotność. I to jest chyba najgłębszy sens naszego wędrowania. (str. 141). Warto sobie uświadomić głęboki sens tych słów, zwłaszcza dzisiaj, w czasach, w których przez góry przewija się coraz więcej ludzi nieprzygotowanych i nieodpowiedzialnych, jak choćby ci, którzy rywalizują między sobą w jak najszybszym przejściu Orlej Perci.

     Władysław Krygowski spędził w górach wiele dziesiątek lat, dlatego też obserwował coraz większą powszechność turystyki. W dawnych latach w Tatrach prawie wcale nie było schronisk, a jedynie tytułowe koleby, czyli – podaję za Wikipedią –„naturalne na ogół zagłębienie czy wnęka pod dużą skałą lub skałami, gdzie można się schronić przed deszczem lub przenocować”. Krygowski już wtedy krytykował postępującą komercjalizację turystyki, pisząc: „Śmieszyły nas zawsze zjawiające się na ścieżce ze Szczyrbskiego Jeziora napisy, głoszące co pewien czas, że jeszcze tyle a tyle czasu do schroniska, gdzie «Vas Popradske pivo občerstvi»” (str. 193).

     A zakończyć niniejszą recenzję chciałbym cytatem na temat samotności, tak nieodłącznie związanej z górami: „Samotność ze samym sobą, czasem zgorzkniała, czasem tylko melancholijna, zawsze wyczuwająca obcość nie wyciągniętej przez kogoś ręki. Próbujemy ją zaludnić postaciami wszystkich napisanych kiedykolwiek dramatów i komedii, wszystkich przeczytanych książek, obrazami i rzeźbami, poezją i muzyką, próbujemy znaleźć pokrewieństwo z twarzami twórców, którzy chcą nam bezinteresownie pomóc. Przywołujemy tych, którzy je stworzyli w ciągu kilkudziesięciu wieków od Biblii, a może i przed nią, aż po dni dzisiejsze. W każdej postaci coś znajomego, lecz zawodzi całość. Szukamy pomocy w dźwiękach, w mowie muzyki, w milczących dziełach znanych i nieznanych malarzy, w zatrzymanym ruchu rzeźb i kamiennym milczeniu bogów i ludzi, ale wszędzie samotność. To z pewnością jeden z najlepszych akapitów na temat samotności, jaki kiedykolwiek dane mi było przeczytać.

I dlatego mając na uwadze powyższe niezaprzeczalne wartości tej książki, wielka szkoda, że nie jest ona po prostu ciekawiej napisana. „W litworowych i piarżystych kolebach” Władysława Krygowskiego, to książka jak góry wymagająca pokory i cierpliwości. Od nas zależy co z niej zapamiętamy, jak z górskiej eskapady – mam nadzieję, że w moim przypadku będą to akurat te wszystkie rzeczy cenne i ponadczasowe, a nie chociażby to, co Krygowski zaznacza już w pierwszym rozdziale, że mianowicie swój wkład w rozwój turystyki w Tatrach mieli również emigranci rosyjscy, Włodzimierz i Nadieźda Ulianowowie – jakby nie można było wprost napisać Lenin.


Władysław Krygowski, "W litworowych i piarżystych kolebach"
Wydawnictwo Literackie, Kraków 1982
Seria "Tatrzańska"
Wydanie I
Moja ocena: 5/10

środa, 10 maja 2017

John Cheever, "Miłosna ballada"


NA PRZEDMIEŚCIACH NOWEGO JORKU WYRÓSŁ WIŚNIOWY SAD

    Tak oto do mojego osobistego grona autorów niesłusznie zapomnianych i wartych czytania dołącza dziś John Cheever (1912-1982) – pisarz amerykański, wielokrotnie nagradzany (m.in. Nagrodą Pulitzera, National Book Critics Circle Award, National Book Award), uznawany przez krytyków za jednego z najważniejszych dwudziestowiecznych twórców opowiadań („short fiction”). W naszym kraju natomiast już niemal zapomniany – po polsku ukazały się zaledwie cztery jego powieści i tyle samo zbiorów opowiadań. Ostatnia książka Cheevera ukazała się w Polsce w 1991 roku. Jedną z nich  jest właśnie omawiana „Miłosna ballada”, opublikowana w 1977 roku nakładem wydawnictwa Książka i Wiedza, w ramach popularnej serii „Koliber”. Tomik ten zawiera sześć opowiadań amerykańskiego pisarza i może być uznawany za reprezentatywną próbkę jego twórczości, gdyż wyboru dokonano z dwóch różnych oryginalnych zbiorów – „The Housebreaker of Shady Hill And Other Stories” (1958) i „Some People, Places and Things That Will Not Appear In My Next Novel” (1961).


    John Cheever bywa nazywany „Czechowem przedmieść”, gdyż podobnie jak autor „Wiśniowego sadu” opisywał życie klasy średniej, drobnomieszczaństwa,  z dozą specyficznego humoru krytykując zaobserwowane postawy zwykłych mieszkańców nowojorskich suburbii. Są to najczęściej ludzie, którzy osiągnęli swoją „małą stabilizację”, a w efekcie nowy, wyższy status, który panicznie boją się utracić. W opowiadaniu otwierającym tomik – „Włamywacz z Shady Hill”, czyli historii pracownika fabryki folii spożywczej poznajemy losy rodziny, która ma „ładny domek z ogródkiem, a w nim specjalny kącik, gdzie pieczemy mięso na świeżym powietrzu” (str. 7). Główny bohater wyznaje: „Miewałem już różnego rodzaju napady melancholii – tęskniłem do krajów, których nigdy nie widziałem, i marzyłem, żeby stać się kimś, kim oczywiście nigdy być nie mogłem” (str. 20). Z kolei w ostatnim opowiadaniu pt.: „Miasto pogrzebanych nadziei” poznajemy prowincjonalną rodzinę Evartsów, udającą się po raz pierwszy w życiu do Nowego Jorku. Ciekawie opisuje Cheever sposób, w jaki byli ubrani: „Jego lekkie półbuciki spoczywały przypuszczalnie w głębi szafy od czasu pogrzebu ojca lub ślubu brata. Ona pierwszy raz włożyła swoje nowe rękawiczki, które dostała na gwiazdkę dziesięć lat temu” (str. 162). Trzeba przyznać, że John Cheever uderza celnie, i czyni to tak, by bolało. Przypomina mi się nieśmiertelne opowiadanie Charlesa Bukowskiego, w którym opisuje jak wróciwszy kompletnie pijany do domu rodziców, wdał się z nimi w kłótnię, po czym znokautował własnego ojca, wcześniej narzygawszy na „wspaniały dywan ze wzorem drzewa życia”. Historyczny paw, którym Bukowski upstrzył dywan, był w pewnym sensie symbolem buntu przeciwko wartościom, reprezentowanym przez cheeverowskie postaci.

    Wszystkie historie opowiedziane przez Cheevera w „Miłosnej balladzie” kończą się pozbawione puenty, na którą zwykle oczekuje czytelnik, w atmosferze suspensu. Tymczasem prawie nigdy nie wiadomo, jakie były dalsze losy bohaterów – jak na przykład w moim ulubionym opowiadaniu zbioru, „Państwo Hartley”. Rozpadające się małżeństwo, by ratować swój związek podróżuje szlakiem miejsc, w których niegdyś byli szczęśliwi,  pewnego dnia trafiają do pensjonatu, w którym gościli już osiem lat wcześniej, kilkudniowy pobyt kończy się tragiczną śmiercią ich córki . Nie dowiadujemy się absolutnie niczego na temat tego, czy zostali razem – „ (...) dotknięci straszliwym ciosem rodzice wyszli przed dom, w oszałamiające piękno nocy, gdyż rozrzucone po niebie konstelacje gwiazd zdawały się świecić w mroźnym, czystym powietrzu jaśniej niż światła w oknach pensjonatu i w domach miasteczka. Pan Hartley pomógł żonie wsiąść do samochodu, otulił jej nogi pledem i wyruszyli w długą, długą drogę” (str. 97). Cheever pośpiesznie kończy opowiadanie, zwyczajnie dając czytelnikowi w twarz. Wszystkie te opowiadanie sprawiają zatem wrażenie czegoś w rodzaju epizodów, wyimków z życiorysów nieciekawych ludzi, pozbawionych przeszłości, jak i przyszłości. 

    To zupełnie drugi biegun literatury amerykańskiej przełomu lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych, tak różny od tworzących, wściekle imprezujących i buntujących się w tych samych latach członków Beat Generation – Kerouaka, Burroughsa, Ginsberga, czy choćby od nie pozwalających na jednoznaczną klasyfikację Millera i wspomnianego już Bukowskiego. A jednak osiągnięty efekt – realistyczna krytyka drobnomieszczańskiej moralności, obłudy, ciasnoty umysłowej. Beatnicy uciekali od tego, czego nienawidzili – w alkohol, narkotyki, swoje wewnętrzne pejzaże. John Cheever natomiast zajrzał do gardła diabłu filisterstwa, uzyskując podobny efekt, przy użyciu zgoła odmiennych środków. Dlatego uważam, że to wciąż dobra, mimo iż nie najmłodsza już proza – warta czytania, gdyż opisana w niej społeczna problematyka, jest – niestety – ponadczasowa.


John Cheever, "Miłosna Ballada"
Tłumaczenie: Zofia Sroczyńska
Wydawnictwo Książka i Wiedza, Warszawa 1977
Seria "Koliber"
Wydanie II
Moja ocena: 7/10

Maciej Miłkowski, "Drugie spotkanie"


DRUGIE SPOTKANIE, KTÓRE BYŁO PIERWSZYM – CZYLI O TYM, ŻE CZASEM WARTO OCENIĆ KSIĄŻKĘ PO OKŁADCE

       Na początku była przepiękna okładka, na niej obraz „Pokoje nad morzem” (1951)  amerykańskiego malarza Edwarda Hoppera (1882-1967), a potem było tylko lepiej.  Zbiór opowiadań „Drugie spotkanie” autorstwa Macieja Miłkowskiego (ur. 1980), pisarza zupełnie dotąd mi nieznanego okazało się zaprzeczeniem tezy, że we współczesnej literaturze polskiej nic ciekawego się nie dzieje, nie ma wyrazistych postaci. Otóż – dzieje się. Otóż jest – Miłkowski. Krytycy już porównują jego pisarstwo do Calvina i Nabokova, ale to przecież nic nie znaczy.

Po debiutanckim „Wiście” (2014) to druga pozycja tego autora, wydana przez „Zeszyty Literackie” Niniejszy tomik jest zbiorem 12 krótkich opowiadań. Ich spoiwem jest podobny bohater – najczęściej jest to człowiek w wieku 35 lat, pisarz, efemeryczny, wrażliwy, zdradzający żonę. O to, jak dalece posunięty jest stopień autobiografizmu w opowiadaniach Miłkowskiego, niezręcznie więc jest się dopytywać. Zresztą w opowiadaniu pt.: „Bajka o Lesznie” sam narrator porusza tę kwestię: „Oczywiście, że życie jest dla mnie inspiracją, ale niekoniecznie moje własne. Czyli biografizmów jest, owszem, mnóstwo, ale niekoniecznie z mojej biografii. Pisanie prozy to jest klejenie cudzej autobiografii, że pozwolę sobie na taki ryzykowny aforyzm” (str.78). Myślę, że w tym momencie prawdziwa żona Miłkowskiego odetchnęła z ulgą.

Również w „Bajce o Lesznie” narrator wypowiada się na temat wyższości opowiadania nad innymi formami literackimi: „ (...) wydaje mi się, że jedno dobre opowiadanie jednak głębiej dotyka istoty życia niż wszystkie powieści świata razem wzięte. Opowiadanie łączy w sobie zalety poezji, czyli przede wszystkim zwięzłość, odpowiedzialność za słowo, z naczelną zaletą prozy, jaką jest operowanie zwykłymi słowami, no, ludzką mową po prostu. Wiersz jest jak fotografia (...), powieść jest jak tasiemcowy serial, a opowiadanie to jest film pełnometrażowy. Proszę sobie samemu odpowiedzieć, w którym gatunku powstało więcej arcydzieł” (str. 78). Później dodaje też: „Pisząc opowiadanie, trzeba sobie koniecznie na początku odpowiedzieć na kilka pytań, przy czym odpowiedź «nie wiem» jest nieraz zupełnie wystarczająca” (str. 79). Tymi oto słowami, Miłkowski de facto sam najlepiej recenzuje swoją książkę, jego opowiadania, zamieszczone w tomie „Drugie spotkanie” są doskonałą egzemplifikacją teorii wyłożonej w cytacie. W sposób dalece odbiegający od przeciętności autor dotyka istoty życia, są to bowiem opowiadania o bardzo ponurej tematyce (sprzątanie w mieszkaniu ojca alkoholika, antysemityzm, śmierć, poszukiwanie śladów przeszłości, zdrada, wyobcowanie). Jednak czyni to w bardzo specyficzny sposób, mistrzowskim językiem, potęgą wyobraźni i słowa, ukrywając bolesną niekiedy prawdę pod płaszczykiem ironii i humoru. Miłkowski uzyskuje znakomity efekt poprzez przemieszanie tonów opowieści, humoru i tragizmu – sam nazywa to (słowami jednego ze swych bohaterów) „pisaniem w tonacji dur-moll”. To sprawia, że pomimo naprawdę trudnej i miejscami bolesnej tematyki tych opowiadań, niełatwo momentami powstrzymać wybuchy śmiechu, jak choćby w opowiadaniu „Kto jest kim w psychiatrii ekwadorskiej”.

Na przestrzeni opowiadania, które, wydawać by się mogło nie stwarza pisarzowi wiele miejsca na oryginalność Miłkowski nie waha się również eksperymentować z formą, jak chociażby w opowiadaniu „Tytuł?”, gdzie cała właściwa akcja toczy się w  p r z y p i s a c h  komentowanego przez narratora tekstu (notabene – recenzji książki, mam nadzieję, że moja recenzja będzie na nieco wyższym poziomie niż tekst fikcyjnego Arkadiusza Siudy). Z pozazdroszczenia godną swadą i celnością komentuje Miłkowski rzeczywistość – opowiadaniu „Nieruchomości” zawdzięczam cytat, pod którym podpisuję się wszystkim możliwymi kończynami: „Gdybym miał pisać książkę o nieprzemijającym dziedzictwie nazizmu, to kolejne rozdziały zbudowałbym wokół modnych kierunków studiów. «Marketing i zarządzanie»: Goebbels i Himmler. «Public relations»: Goebbels. «Human ressources»: Himmler. Już samo to sformułowanie: zasoby ludzkie. Zarządzanie zasobami ludzkimi! Wagon węgla, wagon ludzi – te same problemy” (str. 15).

„Drugie spotkanie” to – piszę to w pełnym przekonaniu o praw
dziwości moich słów – jeden z najlepszych zbiorów opowiadań ostatnich lat w literaturze polskiej, a może i w światowej. Zachwyciło mnie do tego stopnia, że już mam ochotę na nadrobienie „pierwszego spotkania”, to jest debiutanckiego zbioru opowiadań Miłkowskiego sprzed trzech lat. Omawianą książkę z całego serca polecam. Mam nadzieję, że o Miłkowskim jeszcze w środowisku literackim będzie głośno. Wygląda trochę jak Perec, pisze trochę jak Calvino i Nabokov – a dalej jest tylko lepiej. Cóż, najwidoczniej czasem warto oceniać książki po okładce.

Maciej Miłkowski "Drugie spotkanie"
Fundacja Zeszytów Literackich, Warszawa 2017
Wydanie I
Moja ocena: 9/10


Powitanie


Dzień dobry!

Witam serdecznie na moim nowym blogu melanż-literacki.blogspot.com. Będę tu publikował treści związane z moją największą pasją - literaturą. Głównie recenzje przeczytanych książek (zarówno nowości, jak i różnych starszych pozycji - zależnie od tego, co akurat wpadnie mi w ręce), ale również ważne dla mnie wiersze, cytaty, fragmenty. O ile czas i śmiałość pozwolą, będą się tu pojawiały również moje utwory - wiersze, fragmenty prozy, esejów.

Zapraszam do czytania i komentowania, a przede wszystkim zachęcam do obcowania z literaturą!

Lajos Grendel, "Dzwony Einsteina"