piątek, 7 lipca 2017

Henri Michaux, "Niejaki Piórko"

HENRI MICHAUX – POETA ŁASKOCZĄCY  

Z przyjemnością powróciłem do perypetii Pana Piórki, dlatego że to króciutka i przyjemna lektura, a przede wszystkim – arcydzieło literatury francuskiej, jeden z najważniejszych tekstów w historii kultury europejskiej. „Niejaki Piórko” Henriego Michaux (1899-1984) to zbiór makabresek, króciutkich historyjek z pogranicza jawy i koszmaru. Tytułowy bohater to typowy everyman, człowiek niepozorny, skromny, nijaki, wiecznie przepraszający, że żyje. Staje się on dla autora idealnym „kozłem ofiarnym” – żyjąc w brutalnym i nieprzyjaznym świecie, doświadcza najróżniejszych przykrości. A to podczas snu kradną mu dom, (a ponieważ jego łóżko stało akurat na torach kolejowych – ginie jego żona), a to zostaje aresztowany w restauracji za to, że na jego talerzu leżał kotlet, którego nie było w karcie, a to lekarz musi amputować mu palec, w wyniku czego nie może napisać listu do matki, a to znowu trzech mężczyzn wyzywa go na pojedynek.
Piórko żyje w miniaturowym kafkowskim świecie, jednak tylko na pozór, gdyż nie jest do końca bezbronny, ani niewinny – ma na swoim sumieniu zabójstwo wszystkich mężczyzn na pewnym balu (tych, którzy niesłusznie chcieli się pojedynkować), współudział w zabójstwie pięciu Bułgarów w przedziale nocnego pociągu, niejasny jest także jego udział w zorganizowanej grupie przestępczej kradnącej ludziom głowy.

Zaiste, autor znęca się nad swoim bohaterem ponadprzeciętnie. Doskonałe podsumowanie „Niejakiego Piórki” możemy odnaleźć w innym utworze Henriego Michaux – wierszu pt.: „Moje zajęcia”, cytuję w przekładzie Julii Hartwig:

  Rzadko mogę patrzeć na kogoś i nie uderzyć. Inni wolą monolog wewnętrzny. Ja nie. Wolę bić.

   Są ludzie, którzy siadają naprzeciw mnie w restauracji i nie mówiąc nic siedzą tak jakiś czas, postanowili bowiem coś zjeść.

    Oto jeden z nich.

    Więc chwytam go, bęc.

    I jeszcze raz, bęc.

    Wieszam go na wieszaku.

    Zdejmuję.

    Znów wieszam.

    Znów zdejmuję.

    Kładę na stół, ugniatam i duszę.

    Brudzę go i zalewam wodą.

    Odżywa.


    Płuczę go, rozkładam (zaczynam się denerwować, trzeba z tym skończyć), ugniatam, wyciskam, wyżymam, wkładam do mojej szklanki, wyrzucam ostentacyjnie zawartość na ziemię i mówię do kelnera: "Proszę jednak o czyściejszą szklankę.”


    Ale czuję się źle, płacę szybko rachunek i wychodzę. 


Uwaga na marginesie: w 1969 roku, Krystyna Zachwatowicz wygłaszała w Piwnicy pod Baranami monolog pt.: „Ciach, trach”. Miał on być fragmentem wspomnień niejakiej Jadwigi Mrozowskiej. Jednak już na pierwszy rzut oka widać, że jest on niczym więcej, jak tylko przerobionym na formę żeńską pierwszym opowiadaniem ze zbioru o Piórce, pt. „Spokojny człowiek”. Sprawdziłem: chodzi tu najprawdopodobniej o Jadwigę Mrozowską-Toeplitz  (1880-1966), aktorkę, muzę Tadeusza Boya-Żeleńskiego i jej wspomnienia pt.: „Słoneczne życie”, opublikowane w 1963 roku. Mało prawdopodobne wydaje się więc, że to Michaux odpisywał od Mrozowskiej, a nie odwrotnie.


Henri Michaux był bez wątpienia twórcą niezwykle oryginalnym, o niespotykanej wręcz stylistyce. Jego twórczość w prostej linii wywodzi się z surrealizmu, co doskonale widać właśnie w przypadku „Niejakiego Piórki” – zapis marzenia sennego (koszmaru) był jedną z podstawowych zasad estetyki surrealistycznej, postulowanej przez André Bretona (1896-1966) w słynnym manifeście z 1924 roku. Istnieje pewna bardzo łatwa do zaakceptowania tendencja, polegająca na tym, że gdy czytelnik napotyka na swojej drodze dzieło szokujące, budzące sprzeciw i niezrozumienie (na poziomie tematyki, stylistyki, słownictwa, formy), najprostszym wyjaśnieniem jakie znajduje jest to, że powstało ono w wyniku nadużywania przez autora środków psychoaktywnych. W wielu przypadkach jest to koncepcja niesłuszna i krzywdząca dla autora, ale nie w przypadku Henriego Michaux, który do eksperymentów z narkotykami i tworzenia pod ich wpływem przyznawał się expressis verbis. Michaux przez całe swoje życie pozostawał także pod silnym wpływem twórczości Comte de Lautréamonta (1846-1870), francuskiego poety, duchowego ojca surrealizmu, który definiował piękno jako „przypadkowe spotkanie parasola i maszyny do szycia na stole sekcyjnym”. Ta fascynacja jest w „Niejakim Piórce” doskonale widoczna.


Niezwykła oryginalność tego dzieła, swoisty melanż tonacji tragicznej z komiczną sprawiają, że „Niejaki Piórko” to nadal fascynująca lektura. Niezwykle krótka, skondensowana (13 opowiadań, małoformatowe wydanie razem ze wstępem Jerzego Lisowskiego liczy niewiele ponad 80 stron). Pan Piórko i jego perypetie prowokują, zasiewają w głowie czytelnika specyficzny ferment. A Henri Michaux tym swoim Piórką – łaskocze tak, jak to potrafią tylko surrealiści.


(Wiersz Henriego Michaux pt.: "Moje zajęcia" cytuję na podstawie: Lisowski Jerzy, Antologia poezji francuskiej, t. 4, "Od Rimbauda do naszych dni", Czytelnik, Warszawa 2006, str. 557-559).

Henri Michaux, "Niejaki Piórko"
Tłumaczenie: Jerzy Lisowski
Wydawnictwo Czuły Barbarzyńca Press, Warszawa 2009
Wydanie II
ISBN 978-83-60318-73-7
Moja ocena: 10/10






czwartek, 6 lipca 2017

Michał Olszewski, "#upał"

W OKOWACH HASZTAGU

Książka Michała Olszewskiego (ur. 1977) jest niezwykle gorzką i przejmującą satyrą na nowoczesne czasy, w których rolę przewodnią rolę odgrywają nowoczesne środki przekazu, coraz bardziej obezwładniając ludzkie umysły. Jej głównym bohaterem jest niejaki Fej, czterdziestolatek, rekin krakowskiego dziennikarstwa newsowego, czasem akcji jest zaś jeden dzień z jego życia w trakcie wyjątkowego upału u schyłku lata.

Główny bohater, zawdzięcza swój przydomek jednemu z portali społecznościowych, bo, jak sam bez ogródek przyznaje „siedzi głęboko w mediach społecznościowych i bardzo go to kręci”. Dalej opisuje się następująco: „Szeruję, lajkuję, followuję, wokół osi czasu nawijam naprawdę grube tematy (…) Jestem dziennikarzem, jestem redaktorem kontentu, lubię być kontent, lubię generować pozytywne konflikty, a następnie debatować nad rozwiązaniami” (str. 8). Osoby wyczulone na anglicyzmy uprzedzam, że są one naprawdę najmniej denerwującą rzeczą u bohatera. Fej ewidentnie cierpi na pracoholizm, newsoholizm, problemy z utrzymaniem prawidłowych rodzinnych relacji, jak również na niewyleczone problemy neurologiczne. Każdego dnia swojej pracy musi konfrontować się z nadmiarem informacji, bodźców i zdarzeń. Najwyraźniej ma na swoim koncie trudne, bądź wstydliwe doświadczenia gdyż panicznie boi się retrospekcji, jakiejkolwiek formy wspominania. To doprowadza go do początków choroby psychicznej, w wyniku nadmiaru wrażeń zaczynają występować luki w pamięci, a później w życiorysie, co w finale powieści znacząco zaważy na jego losach. Cierpi też na tzw. FOMO, czyli z angielskiego „fear of missing out” (lęk przed przegapieniem ważnej informacji w Internecie), nieustannie coś sprawdza w sieci, scrolluje, lajkuje, researchuje. Jednak wydaje się, że jest po prostu ofiarą współczesnego systemu, niezachwianie wierząc w słuszność tego, co stopniowo go zabija. Ale bezrefleksyjnie wpisuje się w ten świat, sądząc że należy on „do tych, którzy są żywi bardziej, ruszają się najżwawiej i mają do załatwienia najwięcej, to oni poruszają machinerią, oni, nie zmarli” (str. 75).

Z książki Michała Olszewskiego wyłania się niezwykle ponury obraz poziomu współczesnego dziennikarstwa. Brak rzetelności, obiektywizmu, tworzenie artykułów przy użyciu tzw. edytora tekstu, zalecenie szefów, by unikać imiesłowów, długich wyrazów i zdań wielokrotnie złożonych, sztuczne nakręcanie dyskusji za pośrednictwem fikcyjnych kont na portalach społecznościowych i podkręcanie tzw. klikalności („musicie na szybkości jebnąć hejtem, anonimowo, dla podgrzania dyskusji. Żeby był flejm prawdziwy” – mówi Fej do stażystów) – to tylko najpoważniejsze z zarzutów. Nota bene: pewna partia podobno w ten sposób niedawno wygrała wybory w Polsce, płacąc bodajże 2,50 zł od komentarza… W mniemaniu Feja, etos prawdziwego żurnalisty wygląda w dzisiejszych czasach tak: „żeby się utrzymać na powierzchni zdarzeń, żeby nie zostać smutnym w tyle, trzeba jechać, jechać (…) Generalnie, prawda, czas. Ten pośpiech, ten bieg, wszystko. Wiecie jak jest. Szybkość to wolność. Każdy z nas tutaj biegnie, nie ma czasu na gry wstępne, raz-dwa, ad rem, fiuuu, ejakulacja i po wszystkim”. (str. 7). Nieciekawie prezentuje się też obraz współczesnych młodych ludzi, których najbardziej rozwiniętym organem nie jest mózg, a prawy kciuk. Autor trafnie podsumował dzisiejszy narybek dziennikarski, i najpewniej całe pokolenie, trawestując nieśmiertelną mickiewiczowską strofę: „Miej ajfon i patrzaj w ajfon”. Michał Olszewski wie co mówi, sam w końcu jest praktykującym dziennikarzem, publikował m.in. w „Tygodniku Powszechnym” i „Gazecie Wyborczej”, gdzie jest pełni obecnie funkcję redaktora naczelnego krakowskiego oddziału. Mam tylko nadzieję, że Fej jest daleki od bycia porte-parole autora.

Michał Olszewski w swojej powieści posłużył się formą narracji pierwszoosobowej, w technice tzw. strumienia świadomości (ang. stream of consciousness), co niesłychanie uwiarygadnia całą opowieść, w miarę zmieniającego się stanu psychicznego bohatera proza staje się coraz bardziej zagmatwana, obłąkana, chaotyczna. Jednak autor postanowił też oprzeć „#upał” na kanwie prawdziwych historii, o których niegdyś głośno było w mediach. Mamy tu na przykład nawiązania do historii pewnego maratończyka, będącego ambasadorem adopcji bezdomnych zwierząt, który zostawił swojego psa na upale, przywiązując go do słupa przed schroniskiem, czy do pewnego prorosyjskiego dziennikarza, który relacjonując wojnę w Donbasie zrobił sobie selfie z karabinem. Prawdziwa jest też historia, będąca fundamentem całej powieści, której oczywiście nie zdradzę, nie chcąc „spojlerować”. Dodam tylko, że zakończenia domyśliłem się już w połowie powieści, przypominając sobie to bulwersujące zdarzenie sprzed paru lat. Bowiem autor rozważnie, to tu, to tam, rozrzuca po kartkach swojej książki klucze do zrozumienia całości. Historie oparte na faktach - ryzykowne to tworzywo, ale wydaje się że Olszewski poradził sobie z tym zadaniem, gdyż efekt końcowy jest wstrząsający. Do tego stopnia, iż po skończonej lekturze byłem zaskoczony, że rzecz ukazała się w „Znaku”, a nie w Wydawnictwie „Od Deski Do Deski”, w serii „na F/Aktach”, gdzie pasowałaby idealnie.

Tym z Państwa, którzy mają dość tego rodzaju dziennikarstwa, jakie zostało opisane w #upał, tym, którzy dostrzegają te wszystkie medialne triki, którymi jesteśmy manipulowani – tym wszystkim polecam książkę Michała Olszewskiego. Tym zaś, którzy tego jeszcze nie dostrzegają – polecam tym bardziej. W świecie przedstawionym przez Olszewskiego uderza pewnego rodzaju intelektualna jałowość, ograniczenie, płycizna i głupota. Świat ten odruchowo budzi naszą odrazę, moralny sprzeciw. A przecież to jest dokładnie nasz świat. „#upał” to antyutopia, która rozgrywa się na naszych oczach – tu i teraz.



Michał Olszewski, "#upał"
Wydawnictwo "Znak", Kraków 2017
Wydanie I
ISBN 978-83-240-4571-6
Moja ocena: 7/10

Alain Mabanckou, "Black Bazar"

OPOWIEŚĆ PEWNEGO IMIGRANTA

Imigranci, zwłaszcza nielegalni – to temat na czasie i woda na młyn polityków… Alain Mabanckou (ur. 1966) – francuskojęzyczny pisarz, pochodzący z Konga swój głos w tej sprawie zabrał już w 2009 roku, pisząc „Black Bazar”, opublikowano go w Polsce rok później. Dziś z pewnością recepcja książki byłaby o wiele większa i, nie ulega wątpliwości, bardziej subiektywna.

Powieść Mabanckou jest historią Kongijczyka, zamieszkałego w Paryżu, opisuje jego perypetie miłosne i obyczajowe. Bohatera opuszcza partnerka, zwana „Pierwotną Barwą”, zabierając ze sobą dodatkowo ich córkę Henriettę i ucieka do rodzinnego Konga wraz ze swoim kuzynem, muzykiem Hybrydą. Załamany, by jakoś uporać się z traumą, zaczyna spisywać wspomnienia pod tytułem „Black Bazar”. Sam tak charakteryzuje swoje pisarstwo w rozmowie z jednym z kumpli: „Piszę tak, jak żyję, bez ładu i składu, takie bywa też życie, gdybyś przypadkiem nie wiedział” (str. 19). Ale „Black Bazar” to również zwyczajowa nazwa konkretnego miejsca w Paryżu – okolic stacji metra Château-Rouge w XVIII dzielnicy, jedno z niewielu gett położonych w środku francuskiej stolicy, nie zaś na przedmieściach. Tam właśnie żyje Zadkolog. Swój dość osobliwy pseudonim zawdzięcza umiejętności określania charakteru kobiety na podstawie obserwacji jej „strony B”. Podobnie, potrafi określić charakter mężczyzny na podstawie tego, jak obiekt obserwacji ma zawiązany krawat. Jest elegantem, murzyńskim dandysem, członkiem tzw. SAPE – nieformalnego Stowarzyszenia Amantów, Pedantów i Elegantów. We Francji mówi się potocznie na takich „saperzy” (fr. sapeurs), a zamiłowanie kongijskich emigrantów do szykownego (nieraz aż do przesady) ubioru jest powszechnie znane.

Już po tym krótkim przybliżeniu realiów, można się zorientować, że powieść Alaina Mabanckou będzie czymś więcej, niż tylko bezpłciową relacją z jałowej egzystencji w czarnym getcie Paryża. To znakomita, z wielkim humorem i fantazją napisana powieść – sądzę, że gdyby Boris Vian dożył dzisiejszych czasów, pisałby właśnie w tym stylu. Jednak nawet niewątpliwe komiczne walory „Black Bazar” nie definiują tej powieści jako całości. Z biegiem stron, staje się ona coraz bardziej poważna, porusza coraz istotniejsze kwestie – m.in. poszukiwania przez bohatera tożsamości, rozliczeń z kolonizacją, kompleksu europejskiego, wreszcie rasizmu i nietolerancji. Jednak robi to Mabanckou w sposób daleki od banału – pokazując zarówno rasizm białych, jak i czarnych, kompleksy jednych i drugich (biali chcący stać się czarni, czarni sprowadzający tzw. „środki do demurzynizacji”. Autor ironizuje zarówno na temat „magicznej” kultury afrykańskiej, jak i „racjonalnej” kultury europejskiej. Są to obrazy dające do myślenia, dalekie od banału dzisiejszej zerojedynkowej propagandy na temat imigrantów.

Zastanowiło mnie też, jak mało popularna w Europie jest wciąż literatura afrykańska. Znany jest Wole Soyinka, nigeryjski poeta, noblista z 1996 roku, Kenijczyk Ngugi wa Thiong’o i długo, długo nikt. Alain Mabanckou dołącza do tego grona wielkim stylu. Precyzując, mam tu na myśli literaturę tzw. „czarnej Afryki” – no bo są też oczywiście nobliści Coetzee i Gordimer – nie wspominając już na przykład o próbach uznania Alberta Camusa za pisarza algierskiego. Na szczęście, doskonałą pracę u podstaw od kilku lat wykonuje w tym temacie powstałe w 2008 roku krakowskie wydawnictwo Karakter. Mabanckou również i z tym kompleksem – literackim – rozlicza się w „Black Bazar”. Gdy kumple bohatera dowiadują się, że zamierza on zostać pisarzem, wątpią w sens jego twórczości, która w ich mniemaniu i tak nie może dorównać klasycznym dziełom europejskim, czy amerykańskim. I tu następuje diagnoza, jakże znamienna i w większości słuszna: „(…) pisanie to nie jest specjalność czarnuchów. My mamy za to ustny przekaz przodków, baśnie z buszu i dżungli, przygody Zająca Leuka opowiadane dziatwie przy ognisku trzaskającym w rytmie tam-tamów. Nasz problem polega na tym, że nie wynaleźliśmy druku ani długopisu BiC i zawsze będziemy siedzieć w oślej ławce, łudząc się, że moglibyśmy napisać historię Czarnego Lądu naszymi dzidami. Rozumiesz? W dodatku mamy dziwaczny akcent, słychać to nawet wtedy, gdy piszemy (…)” (str. 13). Myślę, że Afryka już dawno wyszła z „oślej ławki literatury”, a za przyczyną Alaina Mabanckou zrobiła kolejny krok do przodu.

Z pełnym przekonaniem polecam „Black Bazar”, podobno jest to dobra pozycja do rozpoczęcia przygody z twórczością Alaina Mabanckou. To książka dowcipna i poważna jednocześnie. Scysje Zadkologa z sąsiadem czy pijackie gadki w barze wzbudzają uśmiech na twarzy, ale jest w tej prozie coś więcej, co wyraża się słowami samego autora – „Także w bólu jest radość, tak już jest w moim małym kraju”. To książka zdystansowana i bezpośrednia zarazem. A kontynentowi niejednoznaczności, jakim dzisiaj jest Europa, potrzebne jest opisanie z dystansu i proza Mabanckou jest taką właśnie próbą – próbą obiektywizmu.



Alain Mabanckou, "Black Bazar"
Tłumaczenie: Jacek Giszczak
Wydawnictwo Karakter, Kraków 2010
Wydanie I
ISBN 978-83-62376-01-8
Moja ocena: 8/10

Andriej Płatonow, "Dół"

ANDRIEJ PŁATONOW – KLASYK ZAPOMNIANY?

Zapomniany – ale z pewnością nie przez wszystkich. Wszak to właśnie do jego twórczości nieustannie odnosi się Jerzy Pilch, uważając za niedoścignioną: „Kupiłem więc jego książkę, przeczytałem i to było przeżycie, którego nigdy potem, ani przedtem, nie miałem”. Pilch powiesił nawet portret pisarza na swojej ścianie: „Cały szereg wielkich pisarzy jest dla mnie ważnych (…) – ale portret na ścianie mam jeden”. To właśnie do Płatonowa często nawiązywał Andrzej Stasiuk w swojej powieści „Wschód”: „Mój egzemplarz Wykopu przebył, lekko licząc, dwadzieścia tysięcy kilometrów. Skromne wydanie z 1990 roku z reprodukcją obrazu Hieronima Boscha na okładce. Jak na takie odległości, stepy i pustynie nawet nieźle się trzyma. (…) Wyobrażałem sobie, że gdy zabiorę go w te strony, historia nabierze właściwego ciężaru. Stanie się jakimś rodzajem prawdy, podobnym do rzeczywistych wydarzeń. Chciałem mieć Płatonowa przy sobie, gdy będę na to wszystko patrzył. (…) gdyby nie Wykop, nigdy bym tu nie przyjechał i nie wspinał się na stoki Kurajskiego chriebietu, by popatrzeć z góry na człowiecze siedziby. Sto sześćdziesiąt stron opowieści o upadku przywodzącym na myśl jakieś drugie, rozpaczliwe Genesis”. To zresztą sam Stasiuk odpowiada za wydanie „Dołu” („Wykop” w nowym tłumaczeniu Adama Pomorskiego) – Monika Sznajderman, zapowiadając na swoim facebookowym profilu nowe wydanie Płatonowa w wydawnictwie „Czarne”, napisała: „mąż się uparł”.

Bohaterami „Dołu” są ludzie zindoktrynowani. Jeśli istnieje jakiś wzorzec, niczym wzorzec metra z Sèvres, pojęcia „homo sovieticus”, to trudno o lepszą jego egzemplifikację niż postaci wymyślone przez Płatonowa. W ZSRR, w okresie planu pięcioletniego, grupa budowniczych otrzymuje zadanie wykopania dołu pod fundamenty, na którym stanąć ma w przyszłości tzw. „ogólnoproletariacki dom”. Jednak budowa stopniowo opóźnia się, a robotnicy zaczynają mieć wątpliwości co do sensu egzystencji. Drugim planem opowieści są losy Nastii, bezdomnej sieroty, mieszkającej wraz z robotnikami na budowie. Już w młodym wieku zadeklarowana komunistka i głosicielka walki klasowej, dziewczynka (będąca najpewniej alegorią przyszłości), umiera nie doczekawszy końca budowy. Znamienny i wstrząsający jest fakt, jak wiele Andriej Płatonow przewidział w 1930 roku – roku ukończenia powieści: późniejsze bankructwo idei komunistycznej, okrucieństwo i bezmyślną głupotę systemów totalitarnych, propagandę, nowomowę, partyjniactwo i upadek moralności.

Andriej Płatonow do dziś pozostaje pisarzem osobnym, swoistym, a to przede wszystkim dzięki niespotykanej i niepodrabialnej stylistyce swoich dzieł, krytykujących Związek Sowiecki. Do tej kwestii nawiązuje w posłowiu tłumacz „Dołu”, Adam Pomorski, opisując jak to podjętą przez Maksyma Gorkiego próbę przerobienia maszynopisu innego utworu Płatonowa „z przestrzeni apokaliptycznej w powszedni konkret”. Próba ta została zarzucona w połowie, ponieważ okazało się, że proza Andrieja Płatonowa, po przełożeniu na stylistykę konkretu, bardzo wiele traci na swojej wartości. „Kołowacizna mnożonych tautologii, bełkot frazeologiczny, składniowy, gramatyczny, ba, nawet gwałt na ortografii” – dla pisarza żyjącego w tamtym systemie są to poważne zarzuty, nic więc dziwnego, że taka postawa nie dawała Płatonowowi najmniejszych szans na zostanie „architektem dusz. Leopold Awerbach, redaktor jednego z najpoczytniejszych ówczesnych czasopism literackich pisał, że literatura Płatonowa „daje wyraz nihilistycznej swawoli i anarcho-indywidualistycznej frondzie, obcej rewolucji proletariackiej w nie mniejszym stopniu niż otwarta kontrrewolucja pod faszystowskimi hasłami”. O wiele bardziej lapidarna była recenzja samego Stalina, który po przeczytaniu jednej z książek Płatonowa powiedział po prostu: „Świnia!”. Skazany na literacką banicję, konieczność pisania „do szuflady”, za życia opublikował niewiele. „Dół” (ros. Котлован) został po raz pierwszy opublikowany dopiero w 1987 roku, czyli za czasów pierestrojki Gorbaczowa.

„Encyklopedia Powszechna PWN”, w wydaniu z 1988 roku, podaje: „PŁATONOW Andriej P. (1899-1951) pisarz ros.; czł. grupy lit. Pieriewał; autor prozy utrzymanej w liryczno-satyr. tonacji; stosował metodę kontrastywnego widzenia świata, pozostawał gł. w kręgu problematyki etycznej; opowiadania, powieści; opracowania bajek lud. i scenariusze film.; wybory pol.: Utwory wybrane (1965), Osada pocztyliońska (1968), Dżan i inne opowiadania (1969), Gliniany dom (1981)”. Pomijając fakt, że na cud zakrawa obecność pisarza w tejże encyklopedii, warto zwrócić uwagę na inną, istotną sprawę. Otóż Płatonow jest tu błędnie określony jako autor prozy o tonacji satyrycznej. Jeszcze raz oddajmy głos Adamowi Pomorskiemu: „Nie był satyrykiem (z równym powodzeniem można by satyrykiem mianować Gombrowicza). Nie dbał o dydaktyczną perswazję, nie dopisywał do niej satyrycznego morału. Był w swojej twórczości literackiej antyutopistą”.

Wielokrotnie, w trakcie lektury Płatonowa, próbowałem znaleźć jakiś klucz do zrozumienia postaci. Co nimi kierowało? Dlaczego nie potrafili (nie chcieli) przeciwstawić się wszechogarniającej propagandzie i indoktrynacji? Stawiam tu hipotezę – Czyklin, Woszczew, Kozłow, Safronow i reszta zgrai – to reinkarnacja jurodiwych, tzw. „świętych idiotów” – jednego ze wzorów świętości w dawnej Rosji. Wtedy jurodiwi byli „szaleńcami w Chrystusie” – Płatonow zaś pokazuje -„szaleńców w Stalinie”. Profesor Cezary Wodziński, w swojej książce „Św. Idiota”, poświęconej fenomenowi „szaleńców Chrystusowych”, tak ich opisuje: „ten obnażony, bełkoczący, bluźniący, znieważający, urągający i wieszczący, obłędny jurodiwyj” – wszystkie te epitety jak najdobitniej charakteryzują płatonowowskich robotników – z tą różnicą, że są one skierowane w zupełnie przeciwną stronę – Boga zastąpił Stalin, świętość zastąpił komunizm, ewangelię zaś propaganda. Nastia o sensie swojego istnienia mówi wprost: „-Główny jest Stalin, a drugi – Budionny. Kiedy ich nie było, a żyli sami burżuje, to się nie rodziłam, bo nie chciałam! A teraz, jak się stał Stalin, ja też się stałam!”.

Proszę Państwa, na nic nie zdadzą się tu recenzje, streszczenia czy silenie się na analizy – czytając „Dół” stajemy w obliczu dzieła tak wielkiego, tak wielowymiarowego, że musi tu wystarczyć kompilacja myśli osób bardziej kompetentnych. Proza Płatonowa jest obłędna i naturalistycznie brutalna, ale nie została ona napisana po to, by się podobać. Ma przede wszystkim uświadamiać. W bohaterach – robotnikach, pracujących przy wykopie nie odnajdziemy ani krztyny człowieczeństwa, w ich oczach ani ułamka ludzkich uczuć. Żaden z nich nie daje się polubić, nie sposób się utożsamić z którymkolwiek (może najbliżej tego był Czyklin, przez swoje wątpliwości i opiekę nad Nastią, ale to bardzo kontrowersyjne). Znamienne są słowa Andrzeja Stasiuka ze wstępu do omawianego wydania: „Po prostu są takie książki, w których nie ciekawi nas «ciąg dalszy», bo już kilka stron, kilka zdań buduje świat tak mocny, że dalsza lektura wydaje się zbędna albo wręcz niemożliwa. Zwyczajnie brak na nią sił. Oczywiście potem powracamy, by zażyć kolejną dawkę narkotyku albo i trucizny”. „Dół” to wybitna, „apokaliptyczna” antyutopia, której wielkość można zmierzyć bezlitosną miarą celności przepowiedni, które sprawdziły się Płatonowowi co do joty – i to w bardzo niedługim, zatrważająco niedługim czasie.


ŹRÓDŁA CYTATÓW:
Encyklopedia Powszechna PWN, Państwowe Wydawnictwo Naukowe, Warszawa 1988
Płatonow Andriej, „Dół”, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2017
Stasiuk Andrzej, „W dole” w: Płatonow Andriej, „Dół”, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2017
Stasiuk Andrzej, „Wschód”, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2014
Pomorski Adam, „Słowo od tłumacza” w: Płatonow Andriej, „Dół”, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2017
Pietrowiak Ewelina, Pilch Jerzy, „Zawsze nie ma nigdy”, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2016
Wodziński Cezary, „Św. Idiota. Projekt antropologii apofatycznej”, Słowo/ obraz terytoria, Gdańsk 2009



Andriej Płatonow, "Dół"
Tłumaczenie: Adam Pomorski
Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2017
Seria: "Klasyka"
Wydanie I
ISBN 978-83-8049-476-3
Moja ocena: 9/10

Lajos Grendel, "Dzwony Einsteina"