piątek, 30 czerwca 2017

Mikołaj Łoziński, "Reisefieber"

PROZA WRAŻLIWA JAK OPUSZKI PALCÓW

     Po latach wróciłem do powieści „Reisefieber” Mikołaja Łozińskiego (ur. 1980), bo choć egzemplarz mam na półce już od dziewięciu lat, pamiętam że wcześniej nudziła mnie ponadprzeciętnie. Pamiętam też, jaką sensację wzbudził wtedy debiut młodego, 25-letniego wówczas autora, pamiętam entuzjastyczne recenzje i porównania do Ingmara Bergmana. Powieść polecała nam nawet tuż przed maturą nasza nieco wiekowa polonistka. Ale, jak się okazało, do „Reisefieber” trzeba było dorosnąć, przeżyć trochę więcej życia, doświadczyć więcej świata. Tym razem jestem zachwycony.

     Zacznijmy od tytułu – „Reisefieber” to nic innego jak po prostu „niepokój przed podróżą”. Mnie akurat nikt nie musiał tu niczego wyjaśniać – tego słowa ponoć chętnie używała moja prababcia, używała babcia, do dziś czasami używa mój ojciec. Dla mieszkańców byłego zaboru austriackiego jego znaczenie jest oczywiste.

     Mikołaj Łoziński proponuje czytelnikowi podróż w świat, gdzie pierwszym rzucającym się w oczy elementem jest chłód – uczuć, międzyludzkich relacji. To świat nieustannego lęku – z jednej strony przed osamotnieniem, z drugiej zaś – przed zbytnią bliskością. Głównego bohatera książki – eksdziennikarza, aspirującego do bycia pisarzem Daniela Reisa, poznajemy w momencie, w którym dowiaduje się on o śmierci Astrid, swojej matki, z którą stracił kontakt wiele lat wcześniej. Towarzyszymy mu w podróży do Paryża, gdzie udaje się, celem uporządkowania spraw. Jednak porządkowanie ich stopniowo zamienia się w zdobywanie informacji na temat ostatnich chwil Astrid, w porządkowanie przeszłości. Przeszłości – dodajmy – niełatwej, naznaczonej nieobecnością ojca i trudnymi relacjami z matką. Stopniowo rozwijająca się spirala wspomnień powoduje, że Daniel Reis, szukając prawdy o swojej matce, mimowolnie porównuje fakty z tym, co udało mu się zapamiętać. Tych kilka zdań niech wystarczy za streszczenie fabuły, historia ta zasługuje bowiem na samodzielne odkrycie.

     To, co mnie uderzyło w relacjach matka-syn, to z pewnością to, jak bardzo są do siebie podobni– w swoich neurotycznych zachowaniach, zwyczajach i natręctwach. Z biegiem wydarzeń dowiadujemy się, że nie jest to przypadek, że matka doświadczyła podobnych traumatycznych doświadczeń, podobnego osamotnienia co syn. Łoziński tak jakby dawał do zrozumienia, że istnieje coś na kształt „dziedziczności emocji”, za którą odpowiada gen doświadczenia. Wolter w "Kandydzie", ustami niejakiego Panglossa, przytaczał teorię Leibniza, w myśl której istniejący świat jest najlepszym ze światów, a każde zło, które się przydarza, służy większemu dobru – suma szczęścia i nieszczęścia ma być ponadto zrównoważona. Łoziński proponuje negatywną interpretację tej teorii – wydaje się, że dla głównego bohatera każde dobro służy jedynie wyższemu złu, a proporcje szczęścia i nieszczęścia są zdecydowanie zachwiane.

     W „Reisefieber” często pojawia się motyw lustra – Astrid, kiedy spostrzega, że się starzeje i z nikim więcej nie zwiąże, chowa lustro do szafy , natomiast Daniel z wściekłością lustro rozbija, nie widząc związku między swoim „ja” a powierzchownością w nim odbitą. W konsekwencji „obraża się na siebie”: „Czy można obrazić się na siebie samego? (…) Przestać się do siebie odzywać, nie myśleć więcej w pierwszej osobie. Ostentacyjnie nie zauważać się w lustrach, nie odbierać telefonów, poczty, maili. Wyprowadzić się od siebie. Nie reagować na swoje potrzeby, przyzwyczajenia, imię. Unikać się, (na ile to możliwe) nie przyznawać się do siebie w towarzystwie. (…) Skończyć z utrzymywaniem się, płaceniem rachunków, ubieraniem, obcinaniem cholernych paznokci. (…) Przestać dla siebie istnieć, nie poniżając się do targania się na swoje życie. («Znaczyłoby to, że mi zależy»). A przecież nie ma się już i tak ze sobą nic wspólnego”(str. 123-124). Pozwoliłem sobie przytoczyć w całości ten fragment jego rozważań, bo każdy, kto choć raz był tzw. „zaduszkowym stanie psychicznym”, ten z pewnością zrozumie tę dezintegrację.

     „Reisefieber” to znakomita powieść psychologiczna, napisana z niezwykłym (a już z pewnością niezwykłym w wieku 25 lat) pietyzmem, dbałością o słowo. Drugorzędne stają się tu nawet biografizmy – jedną z postaci jest Aude – niewidoma psychoterapeutka – Łoziński sam przez pewien czas zarabiał na życia jako asystent niewidomej psycholożki. W studencie z Polski, wynajmującym stare mieszkanie Astrid Reis, można rozpoznać samego Łozińskiego. Można – ale nie o to w tej książce chodzi. To przede wszystkim proza wrażliwa, jak opuszki palców – ci, którzy z „Reisefieber” są zaznajomieni, wiedzą że to porównanie bynajmniej nie jest przypadkowe. W recenzjach – jako się rzekło na początku – podkreślano analogie z twórczością Ingmara Bergmana, moim zdaniem nad prozą Łozińskiego krążą inne dobre duchy – samego Sartre’a i Kundery (choć ten akurat jeszcze żyje). Nie sposób nie podkreślić, że jest to powieść niezwykle filmowa, świetnie nadająca się do ekranizacji (miejmy nadzieję, że autor kiedyś się jej doczeka, jak przystało na syna wybitnego ojca – reżysera Marcela Łozińskiego).

„Reisefieber” – niepokój przed podróżą. Dobrze byłoby na koniec określić, dokąd właściwie ta podróż? Z pewnością nie tylko z Nowego Jorku do Paryża, ale chyba raczej w dojrzałość, samodzielność, samoistność – w te wszystkie rzeczy, które przecież nie są równoznaczne z dorosłością.



Mikołaj Łoziński, "Reisefieber"
Wydawnictwo Znak, Kraków 2007
Seria: Proza
Wydanie I
ISBN 978-83-240-0661-8
Moja ocena: 8/10

John Steinbeck, Robert Capa, "Dziennik z podróży do Rosji"

PRÓBA BEZSTRONNOŚCI W OBLICZU TOTALITARYZMU

W 1947 roku John Steinbeck (1902-1968), wówczas czterdziestopięcioletni, piętnaście lat przed Nagrodą Nobla, ale już o ugruntowanej pozycji pisarz, z przyznaną siedem lat wcześniej Nagrodą Pulitzera za „Grona gniewu”, postanowił wybrać się do Związku Radzieckiego. Towarzyszył mu Robert Capa (właśc. Endré Ernő Friedmann, 1913-1954) – węgierski fotograf, jeden z najwybitniejszych reporterów wojennych. Podczas blisko półtoramiesięcznego pobytu, odwiedzili oni Moskwę, Stalingrad, Kijów oraz Gruzję. Była to historycznie druga z trzech podróży Steinbecka do ZSRR, po raz pierwszy późniejszy noblista był tam w 1937, później pojawił się też w 1963 roku. „Dziennik podróży po Rosji”, choć de facto pozbawiony formy dziennika, jest chronologicznym zapisem wydarzeń i wrażeń z tamtych dni.

Celem wyjazdu miało być stworzenie reportażu, opisującego Związek Radziecki w sposób maksymalnie bezstronny i neutralny, skupiając się przede wszystkim na udokumentowaniu życia zwykłych, prostych ludzi. „Pojedziemy, zostawiając za sobą wszelkie uprzedzenia, nie będziemy nikogo chwalić ani krytykować. Podejmiemy się wykonania uczciwej pracy reporterskiej, będziemy dokumentować wszystko, co zobaczymy i usłyszymy, będziemy unikać wyciągania wniosków w sprawach, o których nie mieliśmy wystarczającej wiedzy. (…) Uzgodniliśmy, że jeżeli będziemy cokolwiek krytykować, to wyłącznie na podstawie własnych doświadczeń” – tak oto w pierwszym rozdziale książki podsumowuje Steinbeck założenia podróży. Zwróćmy jednak uwagę, jak trudno było o obiektywizm zwłaszcza w 1947 roku. Było to zaledwie dwa lata po zakończeniu wojny, gdy kraj w dużej części wciąż jeszcze leżał w gruzach (najbardziej sugestywne są opisy Stalingradu), gdy stosunki amerykańsko-sowieckie były wciąż bardzo napięte, a w powietrzu wisiał następny konflikt – jedna strona nieustannie podejrzewała drugą o przygotowywanie kolejnej agresji.

Dlatego, choć lektura Steinbecka istotnie była fascynująca – mam po przeczytaniu „Dziennika z podróży po Rosji” nieco mieszane uczucia. Pytanie, czy można było być obiektywnym wobec ZSRR w 1947 roku? Czy wypadało zachowywać neutralność? Steinbeck i Capa pod koniec pobytu zwiedzają Kreml – czy byliby tak samo bezstronni, gdyby wiedzieli, co działo się w tym samym czasie nie tak daleko od nich – w katowniach Łubianki?

Dla Steinbecka znaleźć się w sowieckiej Rosji to było niczym znaleźć się na innej planecie – tuż po przyjeździe zastanawia się on na przykład nad tym, dlaczego na ulicach Moskwy nikt się nie uśmiecha. Podróż amerykańskiego pisarza po ZSRR można podsumować jako nieustanne przełamywanie barier – Sowietom nie mieściło się w głowach, że Amerykanie to tacy sami ludzie jak oni. To nieustanne szukanie podobieństw i doświadczanie kontrastów – tu np. dyskusja z sowieckimi literatami na temat roli pisarza w społeczeństwie – w ZSRR był on „architektem dusz” (słowa Stalina), w Stanach Zjednoczonych natomiast już wtedy pełnił rolę najpośledniejszą, „niższą od akrobatów i niewiele wyższą od fok”. Czy chociażby zdziwienie Steinbecka nad rozmiarem kultu Stalina i skupieniem władzy w jednych rękach: „kiedy (…) odpowiadaliśmy na pytania o funkcjonowanie naszego rządu, próbowaliśmy wytłumaczyć, że żywimy lęk przed powierzaniem władzy jednej osobie czy grupie ludzi, dlatego nasz system polityczny posiada wiele narzędzi, które mają na celu niedopuszczenie do tego, aby władzę przejęła jedna osoba”. I jeszcze: „Tym, co najbardziej dzieli Rosjan od Amerykanów czy Brytyjczyków, jest w naszym mniemaniu ich stosunek do rządu. Naród sowiecki uczy się, szkoli i zachęca do wiary w to, że rząd jest dobry, wszystko funkcjonuje perfekcyjnie, a zadaniem obywatela jest wspieranie władzy na wszelkie sposoby. Tymczasem wśród Amerykanów i Brytyjczyków przeważa głębokie przeświadczenie, że rząd jest w pewnym sensie niebezpieczny, władza winna podlegać ograniczeniom (…) politycy powinni być bez przerwy obserwowani i krytykowani, aby nie czuli się zbyt pewnie” (str. 34). Jakże to dziś znów aktualne, gdy uświadomimy sobie, że mimo iż tę lekcję odrobiliśmy w Polsce po 1989 roku, teraz, za sprawą tzw. „dobrej zmiany” znów zmierzamy w kierunku systemu sowieckiego.

Ale to wszystko polityka, a miało jej nie być. Przełamawszy pierwsze lody i bariery, Steinbeck i Capa doświadczali od zwykłych ludzi wiele dobroci i gościnności, czasem aż do przesady. Szczególne wrażenie zrobiła na gościach Gruzja, o której często mówiono im: „Dopóki nie zobaczycie Gruzji, nic nie widzieliście!” (Osobliwy to chichot historii, że wtedy uważana za najpiękniejszą część Związku Radzieckiego Gruzja, dziś jest niepodległa). Inną kwestią jest to, na ile przychylność sowieckich Rosjan była autentyczna i nieudawana, na ile zaś spowodowana zwykłym strachem – Steinbeck i Capa podczas pobytu mieli złudzenie wolności poruszania się po kraju, w rzeczywistości byli bez przerwy obserwowani i kontrolowani.

Jest też w „Dzienniku…” drobny akcent polski. Znajdziemy u Steinbecka podczas pobytu w Kijowie zapis spotkania z poetą Aleksandrem Kornijczukiem (1905-1972) i jego żoną Wandą Wasilewską (1905-1964) – komunistyczną pisarką, zwolenniczką m.in. przyłączenia Polski do ZSRR. Steinbeck określa ją jako „polską poetkę”, mimo iż ona sama raczej nie uważała się za Polkę. W tamtych latach powszechnie znany był taki oto dwuwers: „Kornijczuk i Wanda, nie rodzina a banda”.

Podczas ostatniej wizyty pisarza w ZSRR w 1963 roku, Bohdan Czeszko (1923-1988) tak określił Steinbecka: „być może nie należał do «zagorzałych przyjaciół ZSRR», ale i nie był wrogiem Rosji Sowieckiej”. Tej właśnie dwoistości był Steinbeck w pełni świadomy, kiedy pod koniec „Dziennika…” napisał: „Ten dziennik zapewne nie usatysfakcjonuje ani ortodoksyjnej lewicy, ani lumpenprawicy. Jedni powiedzą, że jest antysowiecki, drudzy – że prosowiecki. Bez wątpienia jest powierzchowny, bo jakże mogłoby być inaczej? Nie mamy żadnych wniosków poza jednym. Rosjanie nie różnią się niczym od reszty populacji świata. Oczywiście, są wśród nich źli ludzie, ale ogromna większość to bardzo dobrzy ludzie” (str. 247). Noblista nie ustrzegł się banału w tym zdaniu, chodziło mu zapewne o takie stwierdzenie: „Nie ma dobrych i złych narodów, są tylko dobrzy i źli ludzie”. Tę tezę udało się mu udowodnić – ponad wszelką wątpliwość.

„Dziennik z podróży po Rosji” czyta się świetnie, jak doskonałą powieść przygodową. Nie sposób też nie uśmiechnąć się w paru momentach – a to za sprawą dość specyficznej, podszytej ironią, przyjacielskiej relacji pomiędzy Johnem Steinbeckiem i Robertem Capą. Dlatego nawet jeśli niepełny, stronniczy właśnie poprzez próbę zachowania bezstronności jest to obraz, to i tak niezwykle udany jako dokument. Z pełnym przekonaniem zachęcam do przeczytania omawianej książki, a tym bardziej do samodzielnej próby znalezienia odpowiedzi na zasygnalizowane przeze mnie pytania.


John Steinbeck, Robert Capa, "Dziennik z podróży do Rosji"
Tłumaczenie: Magdalena Rychlik
Wydawnictwo Prószyński i S-ka, Warszawa 2016
Wydanie I
ISBN 978-83-8069-447-7
Moja ocena: 8/10

Zbigniew Mentzel, "Laufer"

RUCHEM GOŃCA PO SZACHOWNICY KULTURY

     Książkę otwiera motto z Jamesa Joyce’a: „Skoro tyle pamiętasz – wystarczy p o ł ą c z y ć”. Zbigniew Mentzel pamięta sporo, a więc połączył precyzyjnie. Połączył ze sobą wiele tematów i tonacji, często krańcowo od siebie odległych, uzyskując w „Laufrze” imponującą prozatorską mozaikę.

    Ale po kolei. O twórczości Zbigniewa Mentzla (ur. 1951) dowiedziałem się za przyczyną Jerzego Pilcha, a konkretnie wywiadu-rzeki pt. „Zawsze nie ma nigdy”, który przeprowadziła z nim Ewelina Pietrowiak. Pilch, powołując się w wywiadzie na długoletnią znajomość z autorem „Laufra”, komentuje jego bibliofilię, mówiąc, że Mentzel jako pierwszy wprowadził w życie hasło: „Trzeba mieć wszystkie książki”. (Dygresja: co do relacji Mentzla z Pilchem – w występującej w pierwszym opowiadaniu „Laufra”, pt. „Roeoender” Hance, uważny czytelnik rozpozna byłą żonę Pilcha). Toteż kiedy w księgarni Matras, na stercie przecenionych książek ujrzałem „Laufra” Zbigniewa Mentzla (w cenie 2 złotych polskich!), w dodatku w czarno-białym wydaniu londyńskiego „Pulsu” z 1998 roku, nie wahałem się ani chwili.

    Książka podzielona została na 4 części – na część pierwszą, pt. „Most nad mostami”, składają się mini-opowiadania, w których autor opisuje lata swojej młodości. Ich elementem wspólnym jest przedstawienie człowieka, którego osobiście dotyka historia.

    Część druga, pt. „Rozkosze wylewania kwasu chlebowego”, to zbiór esejów/felietonów, których tematyka krąży wokół giełdy papierów wartościowych, spekulacji, inwestycji, zysków i strat. Od połowy lat dziewięćdziesiątych Zbigniew Mentzel jest bowiem inwestorem giełdowym i komentatorem specjalistycznej prasy dla finansistów. Trudno o świat bardziej odległy od moich zainteresowań, jednak przeczytałem te eseje z przyjemnością, ponieważ w większości przypadków historie giełdowe są jedynie pretekstem, by opowiedzieć coś więcej, coś ważniejszego.

    W części trzeciej, zatytułowanej „My, żywi” autor, tym razem posługując się formą felietonu komentuje i wspomina wydarzenia kulturalne z tamtych lat, m.in.: przyznanie Wisławie Szymborskiej Nagrody Nobla i jej drobne faux pas przy jej odbiorze, dyskusję na temat wydarzeń marca 1968, itp. Użyta forma jest nieprzypadkowa, ponieważ Mentzel przez lata publikował swoje felietony na łamach „Tygodnika Powszechnego.

    Część czwarta, pt. „Okno w okno” – to tylko jeden tekst, autobiograficzne opowiadanie o zdarzeniu z dzieciństwa, pierwszym etapie stawania się pisarzem. Autor bowiem chętnie posługuje się klamrą kompozycyjną – zarówno na poziomie poszczególnych opowiadań, jak i w kontekście całego zbioru. „Laufer” to więc mozaika wielopoziomowa, złożona z wielu elementów - dopracowane kompozycyjnie są wszystkie zawarte w niej teksty, co daje taki sam efekt, jeśli na dzieło spojrzymy globalnie.

    Proza Zbigniewa Mentzla to ponad wszelką wątpliwość dzieło erudyty, pisarza o solidnym intelektualnym backgroundzie. I dlatego też, pomimo upływu lat, „Laufer” to nadal wartościowa, godna polecenia lektura.



Zbigniew Mentzel, "Laufer"
Wydawnictwo "Puls", Londyn 1998
Wydanie I
ISBN 1-85917-077-3
Moja ocena: 6/10

John Fante, "Droga do Los Angeles"

MŁODOŚĆ DURNA I CHMURNA Z PRZEWAGĄ DURNEJ?

    John Fante (1909-1983) – amerykański pisarz pochodzenia włoskiego, scenarzysta i autor krótkich opowiadań. Choć jednogłośnie uznawany za jednego z najwybitniejszych amerykańskich pisarzy XX wieku, nie dorobił się wielkiego majątku i przez większość życia musiał utrzymywać się z pisania scenariuszy filmowych dla Hollywood. Przez większość życia ciężko chory – z zaawansowaną cukrzycą, która doprowadziła do utraty wzroku i amputacji obu nóg. Dotknięty alkoholizmem i depresją.

     W rozmowie Charlesa Bukowskiego z Fernandą Pivano „Śmieję się z bogami” (Wydawnictwo w Podwórku, Gdańsk 2016) można znaleźć następujący fragment, gdy do rozmowy wtrąca się Joe Wolberg: „W książce Hanka
Kobiety, bo to chyba było w Kobietach albo jakiejś innej, napisał… wspomniał nazwiska kilku osób, a wśród nich był John Fante. Książkę czytał John Martin, który nigdy wcześniej nie słyszał o Fantem. I jak rozmawiał z Hankiem, to powiedział « A właśnie, to nazwisko, John Fante jest świetne. Niesamowite nazwisko. Genialnie potrafisz wymyślać nazwiska ». A Hank na to: « Nie wymyśliłem tego nazwiska » (śmiech)”. Joe Wolberg dobrze zapamiętał – nazwisko Johna Fantego istotnie pojawia się w powieści „Kobiety”, ale z kronikarskiego obowiązku odnotujmy jeszcze fakt, że w ostatniej powieści Bukowskiego, „Szmira”, występuje dwójka oprychów, nasłanych by pobić głównego bohatera – nazywali się Dante i Fante.

     Tak jak wielu, znajomość Johna Fante zawdzięczam Charlesowi Bukowskiemu, który stale wymieniał amerykańskiego pisarza w gronie swoich największych literackich idoli. Przyznawał wprost: „Fante był moim bogiem!”. Bukowski doprowadził też do wznowienia dzieł Fantego w wydawnictwie Black Sparrow Press, kierowanym przez Johna Martina i osobiście napisał przedmowę do „Pyłu” („Ask the dust”) – najsłynniejszego dzieła J.F.

     „Droga do Los Angeles” to chronologicznie pierwsza powieść Johna Fantego, napisana w epoce tuż po Wielkim Kryzysie, w 1936 roku. Niestety, nie została ona opublikowana, głównie ze względu na fakt, że jej tematyka była zbyt bulwersująca, jak na połowę lat trzydziestych. Sam Fante tak wyraził się o swojej książce w liście do Careya McWilliamsa: „Niektóre kawałki są jak kij w mrowisko. Może za mocne, to znaczy brak w nich « dobrego smaku ». Dopiero tuż po śmierci autora, w maju 1983 roku, jego żona, Joyce Fante odnalazła maszynopis „Drogi do Los Angeles” i doprowadziła do jego publikacji w 1985 roku, nakładem wspomnianego Black Sparrow Press.

     Głównym bohaterem „Drogi do Los Angeles” jest niejaki Arturo Bandini, alter ego Fantego, zbuntowany osiemnastolatek, który pragnie zostać wielkim pisarzem. Pragnąc tworzyć swoją własną prozę, nieustannie buntuje się przeciwko zastanej prozie życia. A ta nie należy do najszczęśliwszych – Bandini, półsierota, ma na utrzymaniu matkę i siostrę, więc pracuje gdzie się da, często tracąc zatrudnienie w wyniku własnych zaniedbań. Prowokuje i zraża do siebie społeczeństwo, wygłaszając lewicowe, antyklerykalne, momentami wręcz faszyzujące tyrady. Nie można odmówić mu inteligencji i oczytania – chętnie czytuje i cytuje między innymi Schopenhauera, Kanta, Spenglera, Czechowa, Zolę. Jego bogiem jest natomiast Fryderyk Nietzsche, modli się do niego, uważając za inkarnację Zaratustry. Marząc o wielkiej światowej rewolucji, póki co zdobywa pierwsze doświadczenia erotyczne, siedząc zamknięty w szafie, w towarzystwie kobiet ze „świerszczyków”. Nieobce mu są kradzież i przemoc (na początku jedynie wobec zwierząt – długa scena masakry krabów, którą urządził obrzydziła mnie do reszty – później również wobec najbliższych ludzi). Z całą pewnością Bandini nie jest bohaterem, którego dałoby się polubić, z którym można by się w najmniejszym choćby stopniu utożsamić. Jedno tylko trzeba mu oddać – jak on pięknie klnie i wyzywa! Tak pięknych „wiązanek”, jakie wydobywają się z ust Bandiniego nie powstydziłby się sam Witkacy, dziańdzia twoja glań!

     Ciekawie czytało mi się „Drogę do Los Angeles” zwłaszcza w kontekście poprzedniej lektury – „Kroniki wypadków miłosnych” Tadeusza Konwickiego. Bo przecież, w gruncie rzeczy mamy tu do czynienia z bohaterami, które mają pewne cechy wspólne – podobny wiek, podobne buntownicze nastawienie do świata, brak ojca, nadopiekuńcza matka. O ile życie Witolda zostało zrujnowane jednym wydarzeniem (wybuchem II wojny światowej), o tyle życie Bandiniego podlega stałej degradacji przez tzw. Wielki Kryzys (po angielsku „Great Depression”). O ile u Konwickiego bohater traci intelektualną suwerenność z powodu miłości, o tyle u Fantego dzieje się to z jej braku. Fante proponuje nam więc parodię tzw. bildungsroman, pastisz literatury młodzieżowej (podobnie jak Konwicki). Nie podejmuję się jedynie ocenić, jak się ma proza Fantego do idei „zrehabilitowanego kiczu”.

     Już na pierwszy rzut oka widać, że John Fante był „ojcem duchowym” twórczości Charlesa Bukowskiego, podłożył pod nią duchowe podwaliny. „Droga do Los Angeles” równie dobrze mogłaby być swoistym prequelem na przykład „Faktotum” Bukowskiego. Główny bohater wiedzie życie beatnika, na wiele lat przed powstaniem terminu „beat generation”. Jednak proza Fantego nie przypadła mi do gustu aż tak bardzo jak wszystkie książki Bukowskiego – brakuje jej tego, co z pewnością posiadają wszystkie książki z Henrym Chinaskim w roli głównej - pewnej lekkości, brawury, ostateczności. Charles Bukowski też przecież zmierzył się, niezwykle boleśnie, z własnym etapem dojrzewania – w powieści „Z szynką raz” („Ham on a rye”) – i ośmielam się stwierdzić, że zrobił to w lepszym stylu. Arturo Bandini nie równa się więc Henry’emu Chinaskiemu. Bandini gardził światem, żył zanurzony w nietzscheańskich ideach, stawiał siebie w centrum wszechświata, wymyślił ucieczkę z domu rodzinnego do mitycznego Los Angeles, jako rozwiązanie swoich problemów. Chinaski natomiast, chciał tylko żeby wszyscy dali mu święty spokój, żeby było co wypić i zapalić, nie uważał siebie za Boga, nawet literaturę traktował jako „produkt uboczny” swojego życia.

     Najlepiej opisuje Arturo Bandiniego w „Drodze do Los Angeles” on sam, głosem wewnętrznym, który nawiedza go podczas ataku furii pod koniec powieści: „To szaleniec! Spójrzcie na niego! Kompletny wariat. Tak mu się porobiło przez te utrzymywane w sekrecie kobiety, proszę pana. Kiedyś był z niego dobry katolicki dzieciak. (…) Pogubił się, gdy umarł mu ojciec i patrz pan, do czego to doszło. Przychodziły mu do głowy różne dziwne rzeczy. Miał te wszystkie lipne kobiety. Chłopak był zawsze trochę szurnięty, ale dopiero przez te podróbki wybuchło to jego wariactwo. (…) Chłopak pracował w fabryce konserw. Miał tu wiele różnych fuch. Nie mógł utrzymać żadnej pracy – był zbyt nieobliczalny. Cóż, brak mu piątej klepki. Szajbus, mówię panu, kompletny szajbus. (…) Żeby pan usłyszał, co ten gagatek wygadywał. Wariacki bełkot. A jak kłamał. Najgorszy łgarz w całym hrabstwie Los Angeles. Miał omamy. Manię wielkości. Stanowił zagrożenie społeczne. Chodził za kobietami po ulicach. Wściekał się na muchy i je zjadał. To wszystko przez kobiety. Zabił też mnóstwo krabów. Mordował je przez całe popołudnie. Kompletny świr” (str. 201-202).

     Taki był Arturo Bandini. I taka jest też ta książka – nieobliczalna, ekscentryczna, buntownicza, miejscami oburzająca i obłąkana. Mimo wszystkich zastrzeżeń polecam ją państwu – John Fante to z pewnością osobny, oryginalny głos w literaturze amerykańskiej. „Droga do Los Angeles” – zapis młodości durnej i chmurnej. Jednak z przewagą durnej.



John Fante, "Droga do Los Angeles"
Tłumaczenie: Magdalena Koziej
Wydawnictwo Burda Książki, Warszawa 2014
Wydanie I
ISBN 978-83-7778-500-3
Moja ocena: 6/10


sobota, 17 czerwca 2017

Tadeusz Konwicki, "Kronika wypadków miłosnych"

KICZ ZREHABILITOWANY

     Oceniam wydanie II, z 1976 roku, nakładem „Czytelnika” – okładkę zaprojektował Jan Młodożeniec (1929-2000), wybitny artysta malarz, grafik i plakacista. To z wierzchu, a w środku? W środku mamy „Kronikę wypadków miłosnych” Tadeusza Konwickiego (1926-2015), jedną z najsłynniejszych polskich powieści XX wieku, dziś już zaliczaną do klasyki, powieść, o której powiedziano i napisano tak wiele, że trudno dodać od siebie cokolwiek nowego, tak by nie popaść w banał.

     Z pewnością można zaryzykować stwierdzenie, że jest coś fascynującego w opisywanym w „Kronice wypadków miłosnych” okresie – bezpośrednio poprzedzającym wybuch drugiej wojny światowej, w tym lecie, które, jak pisał Gałczyński „było piękne tego roku”, w tej jesieni, kiedy „było tyle wrzosów na bukiety”. Jest to bowiem zapis doświadczenia odchodzącego świata, pisany z wielką nostalgią za minionym. Szczególnie charakterystyczne są tutaj refleksyjne fragmenty narracji, pisane z perspektywy późniejszej, powojennej, z całą bolesną wiedzą i doświadczeniem wynikłymi z tamtych tragicznych lat. Wymowny jest na przykład opis przedwojennych koni: „Były też konie bogate, rozpustne, pełne kaprysów oraz zachcianek. Ale były też konie żebracy, nędzarze, obozowi muzułmanie” (str. 39). Narrator wyraźnie używa tu określenia, które ukuło się dopiero w czasie wojny, w obozach koncentracyjnych. Albo, gdy stwierdza, jak rzadko w tamtych latach można było zobaczyć na niebie samolot: „W tamtych latach wszyscy chłopcy śnili samoloty. Nikt nigdy nie widział samolotu z bliska (…) Śnili je nisko lecące tuż nad ziemią, a właściwie między domami, i śnili je jako ogromne przerażające stworzenia, które budzą duszny lęk, straszliwą grozę” (str. 72-73). Bohaterowie prozy Konwickiego żyją chwilą, ale jest to życie chwilą jak na cykającej bombie, w sposób niejasny uświadamiają sobie, że czeka ich straszna przyszłość. Konwicki dobrze oddaje jednak atmosferę tamtych dni, pokazując sceptycyzm bohaterów, co do krążącej już w powietrzu i mającej niebawem wybuchnąć wojny: „- Nie będzie żadnej wojny. Wojna jest nie do pomyślenia w dzisiejszym świecie. Już nigdy nie będzie wojen” (str. 116) – mówi jeden z bohaterów, Rosjanin Lowa. Gdzie indziej rok 1939 zostaje nazwany „datą nie do zapamiętania”.

     I jeszcze inna refleksja na temat przyszłości, tym razem nieco innego rodzaju:
- Jak myślicie, dożyjemy dwutysięcznego roku?
- Ja bym musiał mieć osiemdziesiąt lat – rzekł Wicio.
- Ja siedemdziesiąt osiem – odezwała się Greta.
- A pani? (…)
- Mnie wystarczy zginąć w tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym piątym.
- Dlaczego zginąć?
- Bo wtedy będzie koniec świata. (str. 116)


     Bohaterka, Olimpia wieszczy koniec świata w 1975 roku, czyli w rok po pierwszym wydaniu „Kroniki wypadków miłosnych”, to czy Konwicki chciał przez to przekazać, że atmosfera, w której pisał omawianą książkę była swoim tragizmem i nieuchronnością podobna do atmosfery przedwojennej? Polecam to samodzielnej refleksji czytelnika.

     Narracja „Kroniki…” jest wielopoziomowa, bliska kolażowi, pomyślana jako tzw. „podróż wyobraźniowa”. Mamy tu wszechwiedzącego, heterodiegetycznego narratora, streszczającego perypetie bohaterów. Ale główny bohater, Witold, spotyka też kilkakrotnie na swojej drodze Nieznajomego, czyli nikogo innego, jak siebie samego z przyszłości, któremu można przypisywać refleksyjne fragmenty narracji, pisane z późniejszej perspektywy, jak chociażby przytoczone wcześniej fragmenty o koniach i samolotach. Jest cały obszerny fragment, gdzie w rolę narratora wchodzi sam Bóg. Bóg, jednak dodajmy, dosyć specyficzny – odmawiający jakiegokolwiek wsparcia żyjącym na ziemi, zmęczony, chory na kamicę nerkową, Bóg który nikogo już nie będzie kochać. Intermedium narracyjnym są też w książce Konwickiego fragmenty autentycznych kronik kryminalnych z przedwojennych gazet, wszystkie cytowane historie są zbrodniami popełnionymi z miłości, co ostatecznie uzasadnia tytuł powieści. „Kronika wypadków miłosnych” była w zamyśle samego Autora pomyślana jako „próba rehabilitacji kiczu”, co czyni z niej nic innego jak tylko swoisty pastisz literatury młodzieżowej. Cała historia miłosna (przyznajmy szczerze – dość pretensjonalna) Witolda i Aliny jest tu więc tylko pretekstem do głębszych rozważań. Andrzej Wajda, w swojej ekranizacji „Kroniki…” z 1986 roku, kompletnie pominął owo drugie dno powieści, czyniąc z niej kicz par excellence. Książka ma zupełnie inne, o ileż bardziej pesymistyczne, o ileż głębsze zakończenie niż film Wajdy, gdzie, co prawda, wojna wybucha, ale wszystko kończy się dobrze. Nie zamierzam zdradzać zakończenia książki, chcąc zachęcić do samodzielnej lektury. „Kronika wypadków miłosnych” to, pomimo upływu już ponad 40 lat od pierwszego wydania, książka nadal godna polecenia.

Tadeusz Konwicki, "Kronika wypadków miłosnych"
SW Czytelnik, Warszawa 1976
Wydanie II
Moja ocena: 6/10

Jacek Dehnel, "Lala"

ZAMKNĄĆ PRZESZŁOŚĆ W SKORUPCE SŁOWA

    Niesamowite, że minęło już 11 lat od chwili wydania „Lali”, książki, za przyczyną której Jacek Dehnel (ur. 1980) z utalentowanego, ale nieco hermetycznego poety stał się jednym z największych współczesnych polskich prozaików. Pamiętam, jak w 2007 lub 2008 roku Dehnel, podczas pewnego konkursu poetyckiego, w którym był jurorem, straszliwie zmieszał z błotem mój wiersz. Spowodowało to mój uraz do jego twórczości i długoletni z nią rozbrat. Dopiero po latach, kiedy uświadomiłem sobie, że jego opinia na temat moich ówczesnych pseudopoetyckich wypocin była raczej słuszna, postanowiłem wrócić do jego twórczości. Tak na dobre dałem na nowo Dehnelowi szansę dopiero rok temu, za sprawą jego najnowszej powieści „Krivoklat”. Prozę tę uważam za majstersztyk, mam nadzieję, że Dehnel otrzyma za nią w tym roku z dawna wyczekaną nagrodę Nike.

     I tak teraz, po wspomnianych 11 latach nadrobiłem lekturę „Lali” – i jestem tak samo zachwycony. Książka ta jest swoistym hołdem pisarza dla jego babci – Heleny „Lali” Bienieckiej, primo voto Rogozińskiej, secundo voto Karpińskiej. Zapisuje i cytuje opowiadane przez nią anegdoty z bogatego życia, tym samym konstruując wielką rodzinną sagę. Jest w „Lali” (zarówno w książce, jak i w tytułowej bohaterce-narratorce) coś niezwykłego – bo przecież tak skonstruowana fabuła powinna raczej nużyć, tworzyć coś w rodzaju „prywatnej historii”, która nie zainteresuje nikogo poza najbliższą rodziną, jednak czyta się ją z zachwytem i fascynacją. To niewątpliwa zasługa wyjątkowego stylu Jacka Dehnela – nad jego prozą krąży dobry proustowski duch, zresztą sam pisarz nie odżegnuje się od tych porównań. Mówi się, że Proust jest prekursorem literatury kobiecej, Dehnel wpisuje się w tę tradycję bez skrupułów, to bowiem proza bardzo delikatna, klasycyzująca, niedzisiejsza, a nade wszystko przepełnioną najwyższą miłością i szacunkiem do dawno minionych zdarzeń. Rzeczą naprawdę marginalną jest kwestia w jakim stopniu należy tę delikatność prozy łączyć z jawnie deklarowanym homoseksualizmem pisarza. Zresztą Dehnel, z dozą subtelnej ironii rozlicza się i z tym tematem: „- Och, babciu – mówię – ja chyba jestem inkarnacją Julka, bo też sobie z chłopami nie radzę. Chodzi mi o stan chłopski – dodaję, wychwytując w swoich słowach podejrzaną dwuznaczność”.

     „Lala” to książka gadana – najważniejsza w niej jest Opowieść (wielka litera nieprzypadkowa), narratorzy są od Opowieści zależni i często się zmieniają. Nadrzędnym opowiadaczem, porządkującym tę prozę jest sam autor, przytaczający różne zdarzenia, bądź oddający głos swojej babci. „Lala” to również opowieść o przemijaniu, odchodzeniu – dlatego też w późniejszych partiach książki, wraz z coraz bardziej postępującą chorobą i zanikającą pamięcią Lali, Dehnel musi przyjąć rolę nie tyle opowiadającego, co dopowiadającego, często mówiąc na przykład: „Tę historię opowiem już za babcię”.

     Niewątpliwą wartością książki Jacka Dehnela są również portrety postaci historycznych, pojawiających się w opowieściach babci. Na przykład Julian Rogoziński (1912-1980), wybitny tłumacz literatury francuskiej, pierwszy mąż głównej bohaterki. Bolesław Miciński (1911-1943), filozof, prowadzący ćwiczenia na Uniwersytecie Warszawskim. Tadeusz Kotarbiński (1886-1981) – wybitny polski filozof i etyk, u którego Lala zdaje jeden z najtrudniejszych egzaminów. Gerard Labuda (1916-2010), historyk, późniejszy profesor, rektor UAM, w opowieści Bienieckiej uwieczniony jako biedny, student wynajęty do skatalogowania zbiorów pewnej biblioteki. Józef Ozga-Michalski (1919-2002) poeta i polityk, w opinii Lali „dobry poeta i kiepski polityk”. Paweł Hertz (1918-2001), pisarz, poznany przez Lalę za pośrednictwem Rogozińskiego w kawiarni „Zodiak” – uwieczniony jako „piękny jak młody Ramzes, smukły, z wielkimi czarnymi oczami i kruczoczarnymi włosami, a do tego cerą bladą jak kość słoniowa”. Kazimierz Brokl (1877-1939), prapradziadek Dehnela, kustosz Zamku Królewskiego w Warszawie, zabity na dziedzińcu tegoż, ratując dzieła sztuki od pożaru. Czy choćby tacy giganci jak Gombrowicz („wszedł Gombrowicz i od progu krzyknął na całą salę, pokazując mnie swoim wyciągniętym palcem na końcu swojej wyciągniętej dłoni, mierząc we mnie dłonią tą i palcem tym: «Kim, ach kim jest ta piękna pensjonarka?»”), czy Gałczyńscy (tu zwłaszcza ciekawa historia o powojennym powrocie Konstantego Ildefonsa do ojczyzny i obyczajowych perypetiach z tym związanych).

     Jacek Dehnel z wielkim kunsztem i maestrią ocala to, co minęło, zamykając to w bezpiecznej skorupce słowa. Wzrusza i porusza cała inwokacja na cześć odchodzącej Europy (str. 339-340), kończąca się koncepcją „czyśćca przedmiotów”: „ Musiał przecież istnieć jakiś raj, no, przynajmniej czyściec przedmiotów, gdzie trafił prawie cały Lisów, razem z resztą puttów i kryształów mojej Europy, by cierpliwie czekać rychłego powtórnego przyjścia. (…) Przykro mi, ale nie pamiętam, co sprawiło, że zrozumiałem całą rozpaczliwość przemijania, a zarazem to, że ta Europa, w której istnienie wierzyłem, jeśli nawet istniała - nigdy już nie powróci. (…) Była to chwila bolesnej, jaskrawej iluminacji - jedyny sposób, w jaki można się dowiedzieć naprawdę ważnych rzeczy. (…) Bogowie otworzyli niebo, zesłali na mnie promień blasku i pokazali mi - jak każdemu - że się mija. Zrozumiałem, że nie ma czyśćca przedmiotów. Że nikt nie czeka na zaginione listy, nikt nie czyta spalonych książek, gruz nie obróci się w domy, a skorupy - w filiżanki z paradnego serwisu praprababci. Rzeczy utracone nie żyją - leżą w ziemi i fruną w powietrzu, bez grobowców. Nie odparowałem ciosu, anioł okrzepł na kartce, stonogi się rozbiegły. A ja, pamiętam to dobrze, szedłem przez ogród, stawiając długie kroki, i krzyczałem głośno, bardzo głośno: - Oddajcie mi moją Europę! Potem miałem gorączkę, cały zesztywniałem i zacisnąłem zęby, a znachor kładł na mnie ręce i strząsał, kładł i strząsał, zdejmując ze mnie kolejne kreski temperatury jak małe insekty z żywego srebra.”

     Ja również, po przeczytaniu tych słów dostałem gorączki, zesztywniałem i zacisnąłem zęby, tak dobrze i boleśnie rozumiejąc ich sens i wartość, uważając się przecież zawsze za człowieka „nie z tej epoki”, żyjącego w dzisiejszych czasach w wyniku jakiejś tragicznej pomyłki losu. Reasumując, uważam „Lalę” za arcydzieło, wielkie i wciąż nie należycie docenione. Mimo iż Dehnel tworzył w bardzo kruchym i chybotliwym tworzywie sagi rodzinnej, stworzył dzieło wielkie, swoją wielowymiarowością daleko poza zwykłą sagę rodzinną wykraczające. Wielu ludzi, tak jak Dehnel, słuchało opowieści swoich babć i wielu mogłoby napisać podobną książkę, ale do tego potrzebna jest jeszcze dar maestrii, dany nielicznym. Dehnelowi – jest on dany z pewnością i naddatkiem.


Jacek Dehnel, "Lala"
Wydawnictwo W.A.B, Warszawa 2015
Seria: "...archipelagi..."
Wydanie V
ISBN 978-83-7747-596-6
Moja ocena: 10/10

Alessandro Baricco, "Novecento. Monolog"

DZIEWIĘĆSET

     Nie wiem dlaczego, ale z jakiegoś powodu wmówiłem sobie, że „Novecento. Monolog” to dzieło powstałe w wiekach dawnych, siedemnasto-, może osiemnastowieczne. Autor był postacią zupełnie mi nieznaną i w ten oto właśnie sposób w księgarni na ulicy Grodzkiej w Krakowie, do mnie przemówiła okładka wydania w „Czytelniku”. Była więc najwyższa pora, by nadrobić te zaległości. Tymczasem okazuje się, że Alessandro Baricco to autor współczesny – urodzony w 1958 roku w Turynie pisarz, muzykolog i człowiek teatru. Omawiane dzieło zostało opublikowane po raz pierwszy w 1994 roku, nakładem Feltrinellego.

     „Novecento. Monolog” przedstawia niezwykłą historię – człowieka, który „oficjalnie nie istniał dla świata” urodził się bowiem na statku, kursującym między Europą a Ameryką i spędził tam całe swoje życie. Był okrętowym pianistą, grającym w big bandzie, legendarnym wirtuozem, którego wyższość musiał uznać sam legendarny „wynalazca jazzu”, Jelly Roll Morton (1890-1941). Nazywał się Danny Boodmann T.D Lemon Novecento. Danny Boodmann – bo tak nazywał się murzyn, który go odnalazł na statku, w kartonowym pudle, T.D Lemon – bo taki był napis na kartonie pudła (choć Boodmann twierdził, że „T.D” to skrót od „Thanks, Danny”), a wreszcie Novecento, bo nazwisku brakowało „wielkiego finiszu” i ostatni jego człon jest na cześć „pierwszego roku tego nowego pieprzonego wieku”.

     Skupiłem się jedynie na genezie wieloczłonowego nazwiska Novecenta, dalej nie zamierzam streszczać jego fascynującej i niebanalnej historii, chcąc zachęcić wszystkich do samodzielnej lektury. „Novecento. Monolog” to dzieło niezwykle interesujące na poziomie formalnym, będące swoistą hybrydą gatunkową, miało być sztuką teatralną, ale, jak na wstępie przyznaje Alessandro Baricco: „Nie wiem, (…) czy napisałem tekst teatralny: obawiam się, że nie. Teraz, kiedy widzę go w postaci książki, wydaje mi się raczej formą pośrednią między tekstem przeznaczonym do wystawienia na scenie a opowiadaniem do czytania na głos. Nie sądzę, by istniało słowo na określenie tego rodzaju tekstów”.

     Otóż to, jeżeliby patrzeć na „Novecento. Monolog” jako na sztukę teatralną, to jest to tekst bardzo specyficzny – w formie monologu. Jedyną jego postacią i narratorem jest niejaki Tim Tooney, trębacz z tego samego zespołu, najlepszy przyjaciel Novecenta i powiernik jego sekretu), jednak nie wypowiada się jedynie we własnym imieniu, ale często (zmieniając przebranie i sposób mówienia) niejako cytuje kwestie innych postaci, o których opowiada, w tym samego Novecenta.

     W dalszej części wstępu, pisze Alessandro Baricco: „ Mam wrażenie, że to piękna historia, którą warto było opowiedzieć”. Trudno zaprzeczyć – historia to piękna i niebanalna, zapewniająca czytelnikowi pełen pakiet uczuć – od śmiechu po wzruszenie. Novecento, jak twierdzi narrator książki „miał dobrą historię. On sam b y ł dobrą historią. Zwariowaną, to prawda, ale piękną…”. Powiem więcej, jest to opowieść tak ciekawa i dobrze napisana, że zasługuje na dużo więcej niż książeczkę liczącą (!) 58 stron. Opowieść, którą proponuje nam Alessandro Baricco zasługuje na wielką, wielowątkową powieść, liczącą setki stron. Ile dokładnie? Czy ja wiem, choćby nawet i novecento.



Alessandro Baricco, "Novecento. Monolog"
Tłumaczenie: Halina Kralowa
SW Czytelnik, Warszawa 2008
Seria "Mała proza"
Wydanie I
ISBN 978-83-07-03156-9
Moja ocena: 8/10

Lajos Grendel, "Dzwony Einsteina"