piątek, 26 stycznia 2018

Andrij Bondar, "Historie ważne i nieważne"

BONDAR PRZYDROŻNY

„Historie ważne i nieważne” to prozatorski debiut Andrija Bondara (ur. 1974) – ukraińskiego poety literaturoznawcy i tłumacza. Polska Wikipedia na temat tej książki podaje jedynie, że jest to „zbiór felietonów”. Może to być jednak mylące, bowiem w istotę felietonu wpisana jest pewna efemeryczność podejmowanej tematyki, podczas gdy w „Historiach ważnych i nieważnych”, Bondar, choć w sposób bardzo lapidarny, podejmuje ponadczasowe tematy. Zadaje pytania, wspomina, trochę filozofuje, trochę prowokuje. Często wywołuje absurdalny uśmiech na twarzy czytelnika, ale jeszcze częściej skłania do refleksji. Na tom składa się 87 prozatorskich miniatur, sytuujących się na pograniczu literatury, będących wypadkową felietonu i opowiadania. Choć to duże uproszczenie, na poziomie formalnym nasuwa się skojarzenie z Miłoszowym „Pieskiem przydrożnym”. Bondar opisuje z dystansu wiele rozmaitych dróg, jakie sam musiał przejść.

Oto mała próbka, jeden z początkowych tekstów, zatytułowany. „Moja prawda”, który pozwala dowiedzieć się z jakiego środowiska pochodzi Andrij Bondar, a także mówi sporo na temat Ukrainy, będącej jeszcze wtedy zaledwie jedną z republik konającego imperium: „- Synku, ty już pracujesz, czy jeszcze się uczysz? – Uczę się, ciociu – mówię, jeszcze nie spodziewając się żadnej niespodzianki. – A na kogo: na szofera, czy na mechanizatora? – proponuje zbyt mały dla mnie wybór. Kilka chwil intensywnie myślę, co jest mi bliższe: kombajn, czy GAZ? I, całkiem speszony, wybieram jeden z zaproponowanych wariantów: - Na szofera. (…) Skłamałem. Ale z drugiej strony, jak jej miałem wyjaśnić, co to jest kulturologia i – co najważniejsze – po co ona? Po co kulturolog w wiejskim świecie, gdzie prócz kierowców i mechanizatorów byli, być może tylko agronomowie i dojarki”.

„Historie ważne i nieważne” przetłumaczył Bohdan Zadura (ur. 1945) – znakomity polski poeta i znawca literatury ukraińskiej. Zresztą, Bondar z Zadurą się znają i lubią, jak można wywnioskować z uroczego tekstu pt. „Carmen Bohdana”, w którym ukraiński pisarz sportretował polskiego poetę. W ogóle Polska jest częstym bohaterem tekstów zamieszczonych w zbiorze. Oprócz wspomnianego portretu, znajdziemy tu również między innymi: wspomnienie ze spotkania autorskiego w Gdańsku, gdzie pisarz otrzymał na pamiątkę drewnianą rybkę, zapis pewnego krwawego, poimprezowego snu w pewnym rzekomo nawiedzonym krakowskim mieszkaniu, w którym według miejskiej legendy, podczas wojny była zakonspirowana masarnia, gdzie polscy kombinatorzy robili kiełbasę z mięsa porwanych niemieckich żołnierzy, czy metafizyczny obraz rozmowy anioła życia i anioła śmierci pod Rzeszowem, nad ciałem zawieszonego na krawędzi człowieka, potrąconego przez tira. I wspaniałe, nieco dłuższe opowiadanie pt. „Papież”, w którym Bondar opowiada o Janie Pawle II, jednocześnie dokonując niezwykle sugestywnej i, jak się wydaje, trafnej resekcji polskiego społeczeństwa. Widać zatem wyraźnie, że Polska dla Andrija Bondara, podobnie jak i dla wielu innych ukraińskich pisarzy jest istotnym punktem odniesienia, „początkiem zachodu”. Może dlatego tacy twórcy jak Jurij Andruchowycz, Sofija Andruchowycz (żona Bondara), Serhij Żadan, Taras Prochaśko doczekali się w Polsce tak niespotykanej recepcji. Warto w tym miejscu dodać, że, co znamienne – „Historie ważne i nieważne” miały swoją premierę nie na Ukrainie, ale w Polsce właśnie, we wrocławskim Biurze Literackim.

Często mówi się w kontekście literaturoznawczym (ale nie tylko) o fenomenie tzw. „rosyjskiej duszy”. Koncept to znany, lecz ja, po lekturze „Historii ważnych i nieważnych” chciałbym zasugerować istnienie „duszy ukraińskiej”. Nieprzypadkowo w tekście „Bandura i bałałajka” przytacza obiegową opinię Rosjan na temat Ukraińców: „My mamy Dostojewskiego, Tołstoja, Czechowa, a wy? U nas dusza szeroka, a u was – jak kopiejka”. Odpowiedź na ten zarzut znajdziemy w tekście pt. „Jeden procent”: „W osiemdziesięciu procentach składamy się z wody, w dziesięciu ze strachu, w dziewięciu z miłości. Jeden procent przydzielono na coś, co dotyczy tylko nas – każdego z osobna. Ktoś nazywa to duszą, ktoś inny sumieniem, pamięcią albo Bogiem”. Andrij Bondar zdecydowanie to coś posiada. Jego jeden procent to bez wątpienia ukraińska dusza, która przemawia oryginalną i zajmującą narracją. Szkoda tylko, że ta dusza bywa tak lakoniczna, większość próz zamieszczonych w „Historiach ważnych i nieważnych” urywa się w momencie, w którym zaczyna nabierać tempa. Takie zastosowanie poetyki fragmentu może irytować, bo pozostawia niedosyt. To jednak bardzo dobra lektura, jasnym wnioskiem z niej płynącym jest stwierdzenie, że nie ma nieważnych historii. Każda historia może być przydatna dla brikolażu naszych wspomnień. Człowiek jest nie tylko twórcą, ale również tworzywem. Cały zbudowany z opowieści.

Andrij Bondar, Historie ważne i nieważne
Tłumaczenie: Bohdan Zadura
Biuro Literackie, Wrocław 2011
Wydanie I
Seria: Proza, tom 13
ISBN 978-8362006-31-1
Moja ocena: 7/10

niedziela, 14 stycznia 2018

Philip Larkin, "Zimowe królestwo"

ZIMA WEWNĘTRZNA

„I lękam się zimy, ponieważ jest to pora komfortu” – pisał Rimbaud. Głównej bohaterce „Zimowego królestwa” komfort raczej nie grozi. Katherine Lind, bo o niej tu mowa, jest cudzoziemką, przybyłą do Anglii podczas wojny w dość niejasnych okolicznościach, pracuje jako tymczasowa pomocnica biblioteczna w bliżej nieokreślonym prowincjonalnym angielskim mieście. Wiedzie trudny, samotny, uchodźczy żywot, nie zna nikogo na tyle dobrze, by móc powiedzieć, że to „ktoś więcej niż znajomy”. Jak pisał Larkin w streszczeniu powieści w swoim notatniku: „Pokazuje, poprzez rozmaite wybrane zdarzenia, jak budzi się, przechodząc od samotności, poza którą wszystko wydawało się nieistotne, do stanu, w którym samotność to pozytywna wartość bycia samemu”. „Zimowe królestwo” składa się z trzech części, spośród których skrajne – pierwsza i trzecia, są relacją jednego dnia z życia bohaterki. Ta zimowa sobota zaczyna się dosyć zwyczajnie, by nie rzec banalnie – otóż Katherine ma za zadanie odprowadzić do domu koleżankę, cierpiącą na ból zęba. Stopniowo rozwijająca się spirala zdarzeń i wspomnień czyni z narracji prawdziwy traktat o samotności. Dwa brzegi opowieści – między świtem a zmierzchem, łączy część druga powieści – retrospekcja z pierwszej wizyty Katherine Lind w Anglii, dokąd przyjechała sześć lat wcześniej na wakacje, zaproszona przez rówieśnika, z którym prowadziła korespondencję w ramach programu, mającego poprawić umiejętności językowe uczniów. Spędziła trzy tygodnie u rodziny niejakich Fennelów „Anglików do szpiku kości”, w oczekiwaniu na wyznanie miłości, do którego jednak nie doszło. Wtedy, młoda jeszcze i żyjąca złudzeniami, walczyła o ideały. Stwierdziła jednak, że nie jest w stanie zrozumieć tych ludzi, a najwyższym ideałem jest dobrowolna samotność. Ale nie chodziło tu Larkinowi o podjęcie zwykłej krytyki społecznej. Myślę, że zimową scenerię powieści Larkina należałoby widzieć przede wszystkim metaforycznie, jako krajobraz wewnętrzny, wieczną zmarzlinę i gołoledź ludzkich relacji, zimne piekło niezrozumienia. Katherine Lind od samego początku czuła się wyrzutkiem, a z biegiem lat zaakceptowała ten stan rzeczy, znajdując w nim coś na kształt upodobania. Na taką postawę bohaterki mogła mieć również wpływ jej niezbyt oczywista przeszłość, a w szczególności – pochodzenie. Larkin w swoim notesie napisał wprost, że „(…) prawdziwe nazwisko Katherine i jej narodowość mają pozostać nieujawnione”. Narodowości bohaterki jednak uważny czytelnik może domyślić się z łatwością.

Kariera pisarska Philipa Larkina to swojego rodzaju ewenement – po napisaniu trzech powieści, porzucił on prozę dla poezji, której pisanie, podobnie jak W.H. Auden, uważał za łatwiejsze. Ciekawe było również to, jak Larkin postrzegał formę prozatorską – uważał, że powieść powinna być „rozproszonym wierszem”. Kiedy indziej znów stwierdził, że „w powieściach pisze się o innych, a w wierszach o sobie samym”. „Zimowe królestwo” spełnia z naddatkiem kryteria „rozproszonego wiersza”, bowiem wydaje się, że jest silnie autobiograficzne – jak w posłowiu sugeruje Jacek Dehnel, wydaje się, że Larkin umieścił swoje cechy w wielu postaciach powieści, a najbliżej jest mu właśnie do samej Katherine Lind. Nie tylko dlatego, że sam przez większość życia był bibliotekarzem, ale również przez jej homoerotyczne epizody w przeszłości, które zostały wspomniane w zawoalowany sposób. Można uznać „Zimowe królestwo” za „rozproszony wiersz” również ze względu na szczególny idiom narracji, skonstruowany z niezwykłym pietyzmem i dbałością o słowo, w którym widać już przyszły poetycki dryg. Nie obyło się co prawda bez kilku zgrzytów, na co również zwraca uwagę Dehnel w posłowiu, kilku powtórzeń, które tłumacz starał się wiernie oddać. Warto w tym miejscu wspomnieć, że Philip Larkin napisał tę powieść w wieku 23 lat – patrząc dzisiejszej perspektywy, jak dojrzałe i uniwersalne jest to dzieło. Przypomina mi się Żeromski, który w swoim dzienniku żalił się: „Szyller w osiemnastym roku napisał „Zbójców”, a ja? Czy napisałem co, co by godnym było imienia utworu?”. Larkinowi sztuka napisania czegoś, „co by godnym było imienia utworu” udała się bardzo wcześnie. Niniejsza edycja jest prekursorska z kilku powodów. To bowiem pierwsze pełne polskie wydanie powieści Larkina, w siedemdziesiątą rocznicę jej pierwszej publikacji w Wielkiej Brytanii. Ale wydanie Biura Literackiego jest ważne również z innego powodu –. Siedemdziesiąt lat temu, z powodów komercyjnych wydawnictwo Faber and Faber zmusiło młodego wówczas autora do zmiany tytułu z „Kingdom of Winter” na znacznie gorszy i o wiele zbyt dosłowny „A Girl in Winter”. Zatem to właśnie wydawca polski jako pierwszy publikuje powieść pod jej właściwym, pierwotnym tytułem. Choć narracja powieści Philipa Larkina rozkręca się powoli, jak samochód pozostawiony na mrozie, to zapewniam – wciąga i fascynuje. W podsumowaniach kończącego się 2017 roku, wielu krytyków literackich wymienia właśnie „Zimowe królestwo” jako swoje najbardziej udane czytelnicze doświadczenie. Chciałbym niniejszym przyłączyć się do tych głosów, polecając lekturę z całego (zziębniętego) serca.

Philip Larkin, "Zimowe królestwo"
Tłumaczenie: Jacek Dehnel
Biuro Literackie, Stronie Śląskie 2017
Wydanie 
Seria: Proza, tom 46
ISBN 978-83-65125-70-5
Moja ocena: 8/10

poniedziałek, 8 stycznia 2018

Paweł Sołtys, "Mikrotyki"

UZALEŻNIONY OD MELANCHOLII

„Mikrotyki” to prozatorski debiut Pawła Sołtysa (ur. 1978), bardziej znanego jako Pablopavo. Oczekiwania były spore, ponieważ Sołtys już dawno temu dał się poznać jako autor tekstów, zdecydowanie wyróżniających się na polskiej scenie muzycznej. I choć stylistyka reggae i raggamuffin to zupełnie nie moje muzyczne klimaty, to jednak doceniam chociażby jego płytę pt. „Polor” (2014), właśnie poprzez literacką wartość śpiewanych tam tekstów. Sołtys wcześniej debiutował również jako poeta, m.in. w „Żegnaj laleczko. Wiersze noir”, antologii, za którą odpowiedzialnych było trzech Marcinów: Baran, Sendecki i Świetlicki.

Choć bohaterowie, którzy zaludniają prozę Pawła Sołtysa do świętych raczej nie należą, tytuł „Mikrotyki” nie ma nic wspólnego z narkotykami, chodzi raczej o aspekt miniaturowości opowiadań zamieszczonych w zbiorze (na 144 stronach czytelnik otrzymuje 23 opowiadania, z których najdłuższe liczy sobie 18 stron). Paweł Sołtys w jednym z wywiadów przyznał, że najbardziej lubi włóczyć się po różnych zapyziałych warszawskich dzielnicach i po prostu słuchać ludzkich opowieści. Dlatego też ten zbiór opowiadań najbliższy jest temu, co w literaturze przyjęło się nazywać „realizmem peryferyjnym” – rzeczywiście czuć tu wyraźne wpływy prozy Jana Himilsbacha, czy Marka Nowakowskiego. Nowakowski, w swojej książce „Nekropolis” oprowadzał czytelnika po nieistniejącym już mieście, umarłej Warszawie – bardzo podobnie jest u Pawła Sołtysa, który w wielu swoich opowiadaniach używa wspomnień, melancholii i refleksji nad przemijaniem jako budulca literackości. Dosyć dokładnie streścił autor swoje literackie credo w opowiadaniu pt. „Ballada grubego poety w marynarce”: „Ubierać przygody w słowa. A czasem rozbierać, podpalać ściegi i patrzeć jak skapują lekkim ogniem (…) Jeździć na czasownikach, przymiotnikami zalepiając dziury, ale tak, żeby prześwitywało, żeby złe oko mogło mrugnąć (…) Liczyć piękne dziewczyny w tramwajach, autobusach i na ulicach, a gdy doliczysz do dziesięciu, stawiać w głowie kropkę. Potem łączyć te kropki tuszem najtańszego długopisu i patrzeć, jak ci się niemal sam rysuje plac Defilad, plac Inwalidów i plac Zbawiciela w końcu”. I choć większość utworów, zamieszczonych w „Mikrotykach”, to proza na poły autobiograficzna, to jednak są one biegunowo odległe od tzw. opowiadań środowiskowych, czy zwykłej literatury pijackiej. Choć alkohol leje się dosyć obficie, metafizyka jest obecna aż nadto. Paweł Sołtys jest pisarzem obdarzonym niesłychaną oryginalnością w konstruowaniu zdań. „Mikrotyki” to przede wszystkim dowód nieprzeciętnej wyobraźni autora o oryginalnym idiomie. A także celność spostrzeżeń („zamiast serca, miałem zegarek, który stanął”, „wypchany strachem, który w samotności zmienia się w tłuszcz”), podlana odrobiną nieco surrealistycznego poczucia humoru (profesor Kruk opowiadający, jak w tramwaju znokautował agresywnego mężczyznę tomem opowiadań Iwaszkiewicza). Na pewno na dłużej zostanie ze mną zamykające „Mikrotyki” opowiadanie zatytułowane „Kto” – ja również, jak główny bohater czasem wpatruję się w obce okna, które kiedyś, jeszcze nie tak dawno, bynajmniej obcymi nie były. I jeszcze to zdanie: „Jestem ojcem moich umarłych”.

Podsumowując – oby jak najwięcej takich debiutów. Zwłaszcza wśród ludzi, którzy i tak już mają swoją popularność. Mógłby przecież Paweł Sołtys zatrudnić jakieś zdolnego dziennikarza muzycznego i razem z nim wydać wywiad-rzekę. Pieniążki by się przecież zgadzały! W tym przypadku jednak autor wykazał się dojrzałością i dzięki temu otrzymujemy zbiór oryginalnych prozatorskich miniatur. Taką prozę w skali mikro. Choć teksty zamieszczone w zbiorze są krótkie, bywają przyczyną całkiem sporych wzruszeń, wspomnień. Radosnych łez i smutnych uśmiechów.

Paweł Sołtys, "Mikrotyki"
Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2017
Wydanie I
ISBN 978-83-8049-586-9
Moja ocena: 8/10

sobota, 6 stycznia 2018

Michel Leiris, "Noce bez nocy i kilka dni bez dnia"

MICHELA LEIRISA ŚNIENIE I ŻYCIE

Odkąd ponad rok temu przeczytałem „Wiek męski”, fascynuje mnie ten człowiek, którego czoło przypomina deltę wielkiej rzeki, a w spojrzeniu maluje się pierwiastek szaleństwa. Michel Leiris (1901-1990) – poeta, prozaik, a także etnograf, za cel swojej twórczości obrał nieustanne, dogłębne drążenie wewnątrz własnego „ja”. Leiris porównywał twórczość pisarską z corridą – w swoim słynnym eseju „Literatura a tauromachia” pisał, że gest pisarza, uznającego autobiografię za budulec literatury jest obarczony podobnym ryzykiem, co gest torreadora – może zaboleć. „Noce bez nocy i kilka dni bez dnia” stanowi dopełnienie tej osobliwej literackiej misji i jest zapisem stu siedmiu snów pisarza z lat 1923-1960. U początków swojej kariery pisarskiej był Leiris związany z surrealistami i tym należy tłumaczyć jego zainteresowanie oniryzmem. Sen był bowiem jednym z trzech najważniejszych elementów, uznanych przez surrealistów za nośnik literackości. Ale sennik Leirisa nie jest wyłącznie zwykłą apologią snu – chodzi tu raczej o ucieczkę twórcy w rodzaj alternatywnej rzeczywistości, która również podlega opisowi. Nie na darmo „Noce bez nocy…” otwiera motto zaczerpnięte z prozy jednego z duchowych ojców surrealizmu, Gérarda de Nervala (1808-1855): „Sen jest drugim życiem”. Inny z gigantów literatury francuskiej, Maurice Blanchot (1907-2003) w znakomitym wstępie do omawianej książki, pozwala sobie na wprowadzenie rozróżnienia między „ja” piszącym a „ja” śniącym: „Ten, który śni, odwraca się od tego, który śpi; to znowu śni, że śni (…) Kim jest «Ja» snu? Kim jest osoba, której przypisuje się owo «Ja», przy założeniu, że istnieje jakieś «Ja». Zaś jeden z nielicznych badaczy twórczości Leirisa, Tomasz Szerszeń, uzupełnia tekst Blanchota stwierdzeniem, że zarówno pisanie, jak i śnienie są czynnościami „należącymi do nocnej części egzystencji, oddzielonymi od tego, co «dzienne» znaczącym pęknięciem. A nade wszystko chodzi Leirisowi, jako się rzekło, o precyzyjną, graniczącą z natręctwem introspekcję samego siebie: „(…) śniło mi się, że wsuwam głowę, jakbym chciał coś zobaczyć, w otwór, który trochę przypomina wole oko, wychodzący na zamknięte i ponure miejsce, podobne do cylindrycznych spichlerzy z gliny, jakie widywałem w Czarnej Afryce (…) Mój strach bierze się z tego, że wychylając się nad tą zamkniętą przestrzenią, patrzę w głąb samego siebie”.

„Sen, jest tam powiedziane, jest przede wszystkim pośrednikiem; możesz go opowiedzieć tylko w sekrecie, tak jak został ci powierzony… I nigdy nie opowiadaj złego snu”. Większość z nas lubi opowiadać swoje sny, w przekonaniu o ich wyjątkowości i proroczości, ale słuchać snów innych – już niekoniecznie. Lektura sennika Michela Leirisa jest osobliwym literackim doświadczeniem, nie mającym nic wspólnego ze zwykłą erotyką, czy horrorem. Teksty te są świadectwem ogromnej wyobraźni, ale również narcyzmu, czy wręcz zalążków jakiegoś psychicznego defektu. Nieodłącznym elementem mojej fascynacji Leirisem jest irytacja. Francuski pisarz notował swoje oniryczne doświadczenia przez całe życie, między innymi w swoim najsłynniejszym dziele „Widmowa Afryka” (1934), które miało być kroniką badań naukowych, a poprzez opisy snów, stało się zwykłym dziennikiem intymnym. „Noce bez nocy…” są zbiorem snów z lat 1923-1960, a zatem zapisem przekrojowym, reprezentatywnym. Czytelnik z łatwością dostrzeże ewoluującą świadomość pisarza – wczesne teksty, na wskroś surrealistyczne, surowe i dosadne, z biegiem lat zamieniają się w małe prozy poetyckie o niezwykle oryginalnym idiolekcie. A ponieważ życie nieustannie miesza się ze snem (czy też sen jest raczej inną formą życia) – widać na przykład w snach z okresu II wojny światowej nieustanne zagrożenie śmiercią, egzekucją, zagładą. Pojawiają się u Leirisa również prawdziwe, bliskie mu postaci, wymienione z imienia i nazwiska: „papież surrealizmu” André Breton, pisarz André Gide, poeci: Robert Desnos, Gérard de Nerval (w postaci ducha), filozofowie: Simone de Beauvoir, Georges Bataille, malarze: André Masson, Giorgio de Chirico, Pablo Picasso, a także kompozytor Francis Poulenc.

Ciekawe swoją drogą, w jaki sposób Michel Leiris zapamiętywał swoje senne marzenia, czy podobnie jak Salvador Dali, któremu większość dzieł podyktował właśnie sen. Fundował on sobie krótkie drzemki, wcześniej oparłszy łyżeczki od herbaty na dłoniach, gdy zasypiał spadały one, wydając dźwięk – dzięki temu obraz, jaki zdążył się wytworzyć w wyobraźni malarza, zapisywał się na światłoczułym sreberku pamięci. W każdym razie autor „Wieku męskiego” zachował pamięć swoich snów, co widać zwłaszcza w przypadku zapisków późniejszych, gdy komentuje sporządzone przez siebie notatki, dopowiada szczegóły, podejmuje próbę interpretacji obrazów, których projekcji dokonywał jego mózg.

W jednym ze swoich wierszy (bo przecież był również utalentowanym poetą) tak pisał Leiris o poezji: „ta bezimienna rzecz/ spomiędzy śmiechu i jęku/ która się w nas wierci/ którą z siebie trzeba wystrzelić” (tłum. – T.W). W tym kontekście można stwierdzić, że zapisy snów francuskiego pisarza to poezja par excellence – zapiski z pogranicza jawy i snu, sytuujące się pomiędzy śmiechem i jękiem. Michel Leiris zawsze pozostanie dla mnie „pisarzem zaklinowanym”, siedzącym w szczelinie między prozą a poezją, między wieloma swoimi tożsamościami. Jak wynika z lektury „Nocy bez nocy…” – również między jawą a snem. I choć nie znajdziemy w tej książce bohaterów, wartkich fabuł, zawiłych intryg – a jedynie narcystycznego pisarza, opowiadającego swoje sny z irytującym pietyzmem – to jednak z pewnością jest to podróż warta odbycia. Nie jako apoteoza snu, lecz apologia potęgi ludzkiego umysłu. Każdy z nas ma przecież wiele tożsamości, pomiędzy którymi śni i żyje.

Michel Leiris, "Noce bez nocy i kilka dni bez dnia"
Tłumaczenie: Anna Wasilewska
Wydawnictwo Słowo/ obraz terytoria, Gdańsk 2011
Wydanie I
Seria: Rzeczy beletrystyczne
ISBN 978-83-7453-037-8
Moja ocena: 7/10

czwartek, 4 stycznia 2018

Laurent Graff, "Szczęśliwe dni"

KRAŃCOWE DNI, KRAŃCOWA PROZA

Od czasu spotkania z prozą Alaina Mabanckou biorę w ciemno wszystko, co przełożył Jacek Giszczak. Jedną z takich pozycji jest dzieło nieznanego mi dotychczas francuskiego pisarza Laurenta Graffa (ur. 1968), o którym dowiadujemy się z informacji na okładce, że jest samotnikiem i outsiderem, „podobnie jak bohaterowie jego książek”.

Mikropowieść „Szczęśliwe dni” należy do grona literackich osobliwości. Przede wszystkim ze względu na fabułę – otóż bohater, Antoine, w wieku osiemnastu lat uznaje, że spróbował już wszystkiego, co „wypełnia normalne życie, od miłości po pracę, od ideałów po ambicje, od rozczarowań do nudy”, „w postaci infantylnych, acz znaczących próbek, życiowych radości i zawodów”. Skoro życie niczym nie może już go zaskoczyć, za pierwsze zarobione pieniądze wykupuje sobie miejsce na cmentarzu (ma jedynie problem z wyborem stosownego epitafium na swój nagrobek), a później, w wieku lat trzydziestu pięciu przenosi się do pobliskiego domu spokojnej starości, noszącego nazwę „Szczęśliwe Dni”, by dokonywać na sobie „kuracji przez samoumartwienie”. Choć ma żonę i dwójkę dzieci, ucieka od świata, jest radykalnym eskapistą. Anty-Piotrusiem Panem, który postanowił nigdy nie być młody? Anty-Hansem Castorpem, który przybywa na kurację nieświadom własnego zdrowia? Pewnego dnia do pensjonatu przybywa Mireille, umierająca na raka staruszka. Antoine staje się jej towarzyszem, opiekunem, a w końcu realizatorem jej marzenia, by przed śmiercią po raz ostatni zobaczyć morze. Skłania to bohatera do ponownych przemyśleń nad istotą śmierci, ale rozstrzygnięcie, czy znalazł się on bliżej prawdy, pozostawiam innym czytelnikom.

Mistrzowska forma – czarny humor i groteska mikropowieści Laurenta Graffa to tak naprawdę jedynie przykrywka dla filozoficznego traktatu na temat śmierci i dobrowolnej alienacji, jakim są „Szczęśliwe dni”. Króciutka książeczka, można ją z powodzeniem przeczytać w jeden wieczór, za to daje czytelnikowi do myślenia na długie dni. Myślę, że w pewnym stopniu lektura książki Graffa wymaga dystansu, zwłaszcza osobom podatnym na tego typu klimaty. Ja sam uważam się za samotnika i outsidera, ale nie do tego stopnia, tutaj wszystko przybiera dość ekstremalny wymiar. „Radosna kontemplacja nicości”? Jak najbardziej jestem za, ale czasami trzeba jeszcze coś do gęby włożyć. Mimo wszystko polecam, lektura tej książki jest intelektualną przygodą, którą warto podjąć. Zachęcam jednak do umiarkowanego utożsamiania się z bohaterem, niezależnego myślenia, a być może nawet potraktowania utworu, jako pewnego rodzaju parabolę, chwyt. Kończę jednym z najlepszych opisów zmagania człowieka ze śmiercią, dowodem z jednej strony na wanitatywność każdego istnienia, z drugiej zaś strony – na niemożność całkowitej ucieczki od prawideł życia. To moment, w którym Antoine wchodzi na cmentarz: „(…) śmierć bierze intruza na muszkę i ogołaca z wszystkiego; armia krzyży mierzy wprost w niego; marmur drwi z jego ran; śmierć brata się z łopatą. Idę przez cmentarz jak ubrany turysta po plaży nudystów. Bezwstydne groby rozbierają mnie wzrokiem, odzierają w locie z lichego odzienia, liść życia włożony między stronice notatnika śmierci”.

Laurent Graff, "Szczęśliwe dni"
Tłumaczenie: Jacek Giszczak
Wydawnictwo W.A.B., Warszawa 2009
Wydanie I
ISBN 978-83-7414-612-8
Moja ocena: 8/10

Marcin Świetlicki, Rafał Księżyk, "Nieprzysiadalność. Autobiografia"


CHWILOWA PRZYSIADALNOŚĆ

Kiedy mniej więcej w połowie września, Marcin Świetlicki napisał na swoim facebookowym profilu: „A o grubej, ponad 600 stron, książce, która już tuż tuż, jeszcze nic nie powiem”, miałem wielką nadzieję, że jest to zapowiedź powrotu niejakiego Mistrza, bohatera prozy Świetlickiego sprzed dekady, który to powrót według słów samego autora „jest niewykluczony, choćby w zupełnie inny sposób”. Tymczasem czytelnik otrzymuje blisko 650 stron wywiadu-rzeki z poetą. Na okładce – fotografia Świetlickiego ze skrzydłami, z filmu „Anioł w Krakowie” Artura „Barona” Więcka z 2002 roku. Świetlicki – trochę anioł, trochę trup. Sprawcą całego zamieszania jest Rafał Księżyk (ur. 1970) – dziennikarz (redaktor naczelny „Playboya”) i pisarz, autor m.in. eseju o Williamie S. Burroughsie, specjalizujący się jednak w wywiadach-rzekach (dotychczas ukazały się jego rozmowy z Tymonem Tymańskim, Kazikiem Staszewskim, Tomaszem Stańką i Robertem Brylewskim). Widać, że był Księżyk do tej rozmowy doskonale przygotowany, zadawał Świetlickiemu mądre pytania, dogłębnie i na wylot poznał jego twórczość, nie ograniczając się jednak do jałowej próby egzegezy. „Nieprzysiadalność” trzyma niezwykle równy poziom, co z pewnością nie jest łatwe w przypadku tak dużej objętościowo książki. Trudno się więc dziwić deklaracji Świetlickiego, że „każdemu by odmówił oprócz Księżyka”.

Rozmowa przeprowadzona przez Rafała Księżyka pozwala zrozumieć zjawisko jakim bez wątpienia jest Marcin Świetlicki, prześledzić jego drogę. Świetlickiego można lubić lub nie, ale trudno zaprzeczyć, że jest on jedną z najważniejszych ikon współczesnej polskiej poezji. Choć przez lata zbudował sobie wizerunek buntownika, „nieprzysiadalnego” eskapisty, to jednak Księżykowi pozwolił na chwilę się przysiąść, nadspodziewanie się otworzył i udzielił odpowiedzi na wiele ważnych i interesujących pytań na temat swojego bogatego życia. Nie uciekając wcale od trudnych tematów, udało mu się w tym wywiadzie obalić kilka mitów, krążących na swój temat. To rozmowa nie tylko o samym Świetlickim, ale przede wszystkim o Polsce z perspektywy wrażliwego człowieka. Kopalnia wiedzy o środowisku literackim (burzliwa historia „BruLionu”), o literaturze, samotności, kobietach, psach itd. Niesamowite jest też, jak potężną wiedzę posiada Marcin Świetlicki na temat muzyki. W ogóle w pewnym stopniu można patrzeć na „Nieprzysiadalność” jako na świadectwo przeistaczania się Świetlickiego-poety w Świetlickiego-muzyka. W filmie „Świetliki nad Krakowem” z 1995 roku, poeta określa się mianem „biednego, samotnego misia Świetlickiego, któremu w ramionach matki literatury zaczęło być niewygodnie”. Życie Świetlickiego na przestrzeni dziesięcioleci uległo tak dalekiej przemianie, że o sobie z dawnych lat często mówi w trzeciej osobie.

Dziwią mnie utyskiwania i pohukiwania dobiegające ze strony sympatyków rządzącej psychoprawicy, jakoby „Nieprzysiadalność” była nieustannym i jednostronnym manifestem okołolewicowych poglądów politycznych. Cóż, każdy widzi to, co chce. Mnie jednak nie wydaje się, by było to prawdą, po pierwsze – poglądy są tu przedstawione w właściwy dla Świetlickiego ironiczny, stonowany sposób. Po drugie – każdy ma prawo do posiadania poglądów, nawet (lub zwłaszcza) wtedy, gdy nie są one zgodne z dogmatami formułowanymi przez aktualnie rządzącą ekipę. Po wtóre – akurat Świetlickiego trudno oskarżać o stronniczość, wystarczająco już zdążył podpaść zarówno prawicy, jak i lewicy. Tym wszystkim, którzy nadal mają obiekcje i węszą spisek, odsyłam do wiersza Marcina Świetlickiego pt. „Pogo” – tam bowiem znajduje się dość jednoznaczna instrukcja, co zrobić w sytuacji, gdy się nie podoba. Może wam się nie podobać, ale nie zabraniajcie innym, żeby się podobało. Politycy przemijają, razem ze swoimi „dobrymi zmianami”, a Świetlickiego – i piszę te słowa z mocą hipotezy – będziemy czytać jeszcze przez wiele dziesięcioleci. Człowieka, któremu przeszkadza stary, posiwiały, cuchnący papierosami i mruczący Marcin, uważam za groteskowego. I jedno powiem na koniec – Mistrz powrócił, chociaż w zupełnie inny sposób. Mały, samotny Mistrz Świetlicki, przez krótki moment w nastroju przysiadalnym.



Marcin Świetlicki, Rafał Księżyk, "Nieprzysiadalność, Autobiografia"
Wydawnictwo Literackie, Kraków 2017
Wydanie I
ISBN 978-83-08-06425-2
Moja ocena: 9/10

Lajos Grendel, "Dzwony Einsteina"