czwartek, 12 kwietnia 2018

Simone de Beauvoir, "Pewnego razu w Moskwie"

STAROŚĆ W CIENIU KREMLA

Za sprawą wydania z 2015 roku, nakładem Prószyńskiego i S-ki, czytelnik polski ma możliwość po raz pierwszy zapoznać się z nowelą „Pewnego razu w Moskwie”. Pierwotnie bowiem, miała ona być częścią słynnego dzieła Simone de Beauvoir (1908-1986) „Kobieta zawiedziona” (1967). Autorka zdecydowała się jednak zastąpić omawianą nowelę innym utworem – pt. „Wiek umiaru”. Ostatecznie, „Pewnego razu w Moskwie” zostało opublikowane we Francji jako osobne dzieło dopiero w 2013 roku. Na samym wstępie należy zwrócić uwagę na dobrą robotę, jaką wykonała tłumaczka utworu, ingerując już w sam tytuł. Jego wersja oryginalna – «Malentendu à Moscou» („Nieporozumienie w Moskwie”), zdradza w moim przekonaniu zbyt wiele treści, podczas gdy wolne tłumaczenie – „Pewnego razu w Moskwie” – pozostawia sprawę otwartą.

Nowela opisuje losy Nicole i André, starzejącego się małżeństwa emerytowanych nauczycieli podczas podróży do stolicy ZSRR. Czeka tam na nich Masza, córka André z pierwszego małżeństwa. W trakcie ponadmiesięcznego pobytu małżonkowie doświadczają poważnego kryzysu – nie tylko małżeńskiego, ale przede wszystkim egzystencjalnego. Obydwoje uświadamiają sobie, że są już starzy, ogarnia ich poczucie bezużyteczności. Simone de Beauvoir dokonała w swojej noweli znakomitego zabiegu formalnego, konstruując narrację z przeplatających się krótkich sekwencji, w których naprzemiennie opisuje wydarzenia z punktu widzenia Nicole i André. Pozwala to uwypuklić różnice w postrzeganiu świata między kobietą a mężczyzną – podczas gdy zapis myśli Nicole jest bardzo egzystencjalny, koncentrujący się na emocjach, André snuje rozważania natury politycznej. Właśnie, polityka. Tej jest całkiem sporo w prozie de Beauvoir. André, wychowany w kulcie rewolucji październikowej „(…) stale żywił przekonanie, że to Związek Radziecki dzierżył klucz do przyszłości, w tym do czasów obecnych i ich losów. Nawet w najczarniejszych latach stalinizmu nie przeszło mu przez myśl, że mógłby się mylić”. Prowadzi dysputy ze swoją córką na temat polityki zagranicznej ZSRR, w tym o ówczesnym konflikcie radziecko-chińskim (akcja utworu rozgrywa się w 1966 roku). André sporo pije i pali czterdzieści papierosów dziennie, trudno więc nie zauważyć w tej postaci rysów samego Jeana-Paula Sartre’a, którego zęby były czarne jak ruiny warszawskich kamienic, ugryzionych w sierpniu przez jego ulubieńców.

„Pewnego razu w Moskwie” to również portret zbiorowości, cenny dokument utrwalający ówczesną sytuację ZSRR. Nicole dostrzega niekorzystne zmiany, które zaszły w Moskwie od czasu ostatniego pobytu trzy lata wcześniej – ceny dla obcokrajowców wzrosły trzykrotnie, obowiązuje zakaz wjazdu do niektórych miast, biurokracja kwitnie. Aby pokazać próbkę prowadzonej wówczas, w początkowym okresie rządów Breżniewa polityki wewnętrznej, przytaczam ciekawy fragment na temat sieci komunikacji w ZSRR: „André dziwił się, że Związek Radziecki planował produkcję sześciuset tysięcy samochodów osobowych, lecz nie dbał o rozwinięcie sieci dróg i ulepszenie komunikacji publicznej. Przecież komunikacja działa dobrze – sprzeciwiał się Jurij. Jego zdaniem budowanie nowych dróg, zanim ludzie będą ich potrzebować, byłoby polityką nieudolną. Upomną się o drogi, kiedy kupią już samochody”.

Jako się rzekło, Nicole i André niezależnie od siebie uświadamiają sobie swoją starość. Dla Nicole czynnikiem wyzwalającym takie refleksje są wspomnienia, zmieniające się odczuwanie własnego ciała i seksualności, a także niemożność porozumienia się z nowym pokoleniem. Tymczasem dla André, ideowca z krwi i kości (to podobno najgorszy sort łajdaków), starość przychodzi wraz z uświadomieniem sobie klęski jego marzeń o idealnym socjalizmie, którego nie znajduje w nowej Moskwie. Z kart noweli Simone de Beauvoir wieje chłodem, ale w moim przekonaniu warto zaryzykować przeziębienie. Jest to wartościowa, polifoniczna lektura, którą można zrozumieć również w oderwaniu od całego kontekstu historycznego, jako przejmujące studium starości i wynikającej z niej konieczności dokonania samodefinicji na nowo.

Simone de Beauvoir, "Pewnego razu w Moskwie"
Tłumaczenie: Paulina Błaszczykiewicz
Wydawnictwo Prószyński i S-ka, Warszawa 2015
Wydanie I
ISBN 978-83-8069-005-9
Moja ocena: 6/10

piątek, 6 kwietnia 2018

Petr Šabach, "Pijane banany"

BUSZUJĄCY W CZECHOSŁOWACJI

Znakomita książka. Napisana w brawurowym stylu, w którym można dostrzec wpływy Haška i Hrabala. I choć sam jestem raczej zdeklarowanym kunderowcem niż hrabalowcem, to bawiłem się świetnie. Powieść „Pijane banany” zabiera nas do Pragi, w sam środek lat osiemdziesiątych. Towarzyszymy trzem szesnastolatkom – Honza Břečka, głuchoniemy Wicio i bezimienny bohater, pełniący funkcję narratora, spędzają całe godziny na podwórku, przeżywając typowe dla tego wieku pierwsze miłości, rozczarowania, wybryki (czy wręcz ekscesy). Snują pierwsze poważne marzenia i plany, chcą za wszelką cenę wyrwać się z przewidywalnej rzeczywistości, jaka ich otacza, uciec od zatęchłych mieszkań w blokowiskach i niewylewających za kołnierz ojców, a jeszcze częściej – ojczymów. Alkohol w „Pijanych bananach” rzeczywiście leje się gęsto, ale z pewnością nie jest głównym bohaterem powieści. „Pijane banany” to według mnie przede wszystkim opowieść o marzeniach i dojrzewaniu do nich. Trudno nie zauważyć pewnego powinowactwa głównego bohatera powieści Šabacha z Holdenem Caulfieldem z „Buszującego w zbożu” Salingera.

Myślę, że Czesi mają coś, czego bardzo brakuje nam, Polakom – mianowicie poczucie humoru i dystans do siebie samych. Właśnie te dwie zalety pozwoliły Petrowi Šabachowi (1951-2017) na stworzenie tak doskonałej, rozhuśtanej emocjonalnie narracji. Choć to opowieść pełna dygresji, opisująca w większości zabawne perypetie trójki młodocianych bohaterów, tak że trudno miejscami powstrzymać wybuchy śmiechu, to autor nie unika również tematów trudnych, opisując je w groteskowy co prawda, ale niezwykle sugestywny i zapadający w pamięć sposób. Mam tu na myśli przewlekły alkoholizm Bedřicha, zwanego też Bedziem – ojczyma głównego bohatera. „(…) dopadło mnie gorzkie wspomnienie, jak kiedyś mama cieszyła się na urlop w Bułgarii, mieliśmy jechać, ale koniec końców nic z tego nie wyszło, bo Bedzio przepił wszystkie oszczędności. – Głos! Jakiś głos! – bełkotał, kiedy zdejmowałem mu zaszczane spodnie. – To on kazał mi to zrobić! (…) Tego dnia znaleźliśmy go z mamą w piwnicy. Siedział w ciemnościach. Pamiętam, że matka zszokowała mnie, bo zapytała tylko: - Czemu siedzisz po ciemku? (…) odpowiedział nieobecnym głosem: - Żebym nie widział, ile zostało w butelce”. Takich wahnięć jest w „Pijanych bananach” sporo – Šabach lubi w swojej prozie mieszać tonacjami i czyni to w dobrym stylu. Tylko surrealizmem nie sposób tego nazwać, bo przecież jest to realizm, często aż do bólu.

Petr Šabach zasługuje z pewnością na miano znakomitego satyryka prozy, mistrza anegdoty. Swoją przygodę z pisarstwem rozpoczął późno, bo w 1986 roku, czyli w wieku 35 lat. W tym czasie imał się różnych zawodów, był między innymi sanitariuszem, bibliotekarzem, czy stróżem nocnym i, jak się wydaje, „zbierał” różne historyjki, opowieści i zdarzenia, które później mógł literacko wykorzystać w swoich utworach. Dykteryjek w „Pijanych bananach” jest mnóstwo – że wspomnę tylko o dwóch – o rzeźbiarzu, który poszedł na dworzec, by samego siebie przywitać na peronie, czy o pijanym doktorze nauk prawnych, który wynajął jednego z bohaterów, by powiedział za niego słowo „rododendron” – hasło, które musiał powiedzieć wyraźnie, by jego żona otworzyła mu drzwi mieszkania.

„Bo jak niby odróżnić mądrą książkę od normalnej?” – zastanawia się bohater. „To proste jak drut. Ja rozpoznaję mądrą książkę po tym, że zwykle jej nie rozumiem”. Otóż posługując się tą metodologią, stwierdzam, że „Pijane banany” to książka bardzo mądra, mimo że lekka, łatwa, przyjemna i niestwarzająca problemów ze zrozumieniem (jedyne trudne i ważne dla akcji powieści słowo, które może wprawiać współczesnego czytelnika w zakłopotanie – „ceczki”, jest wyczerpująco wyjaśnione przez autora w posłowiu). Jest w niej bowiem nie tylko specyficzny czeski humor, groteska i jajcarskie anegdoty, ale też i sporo ciemnych zakamarków, do których trzeba umieć się przebić. Za sprawą „Pijanych bananów” odkryłem twórczość niezwykle interesującego pisarza, którego dorobek niestety przedwcześnie się zamknął, ale już z niecierpliwością oczekuję momentu, w którym poznam pozostałe jego utwory.

Petr Šabach, "Pijane banany"
Tłumaczenie: Julia Różewicz
Wydawnictwo Afera, Wrocław 2015
Wydanie I
ISBN 978-83-937711-5-8
Moja ocena: 8/10

czwartek, 5 kwietnia 2018

Krzysztof Wielicki, Piotr Drożdż, "Krzysztof Wielicki - mój wybór. Tom 2"

„JEŚLI NIE MA CELU, NIE MA ŻYCIA"

Krzysztof Wielicki powiedział kiedyś, że pasja to rzecz w życiu najważniejsza, bo hobby można sobie zmieniać, a z pasją się umiera. W pierwszej części wywiadu wypowiedział znamienne słowa: „Tak to chyba jest w życiu, że szukamy swojej prawdziwej pasji – nie każdy ma szczęście, żeby ją odkryć, ale kiedy to się stanie, wie się od razu”. Wielicki to nie tylko wybitny wspinacz, ale przede wszystkim człowiek ze wszech miar ogarnięty pasją do gór, przez lata konsekwentnie realizujący swoje marzenia – reszta jest już tylko tego naturalną konsekwencją.

Drugi tom „Mojego wyboru” – wywiadu-rzeki, który z Wielickim przeprowadził redaktor naczelny magazynu „Góry”, Piotr Drożdż, pozwala czytelnikowi zapoznać się z osiągnięciami himalaisty z lat 1990-2015. W tych latach Krzysztof Wielicki dokończył kompletowanie Korony Himalajów i Karakorum, zdobywając osiem brakujących ośmiotysięczników. 1 września 1996 roku stał się piątym człowiekiem w historii, który dokonał tego niesamowitego wyczynu. Zwieńczeniem tych długoletnich wysiłków było niewątpliwe opus magnum w karierze Wielickiego – brawurowe samotne wejście na szczyt Nanga Parbat, którego jedynymi świadkami byli pasterze z pobliskiej wioski, obserwujący zmagania Polaka przez ukradzioną wcześniej lunetę.

Po zmianach systemowych 1989 roku, wielu ludzi musiało na nowo się zdefiniować, by jakoś odnaleźć swoje miejsce w nowej rzeczywistości. Szczególnie dotkliwie odczuło to środowisko wspinaczy. Praktycznie przestały istnieć kluby wysokogórskie, co znacząco utrudniło zdobywanie odpowiednich funduszy do organizacji ekspedycji. Spowodowało to postępującą komercjalizację wypraw górskich, a w konsekwencji osłabienie zasad tzw. „partnerstwa liny” i personalizację sukcesu. Dawniej, na przykład w 1980 roku pod Mount Everestem, każdy wspinacz pracował na sukces całej wyprawy, dziś bardziej liczą się konkretne nazwiska i stąd bierze się parcie na szczyt za wszelką cenę. Wydaje się, że to właśnie personalizacja sukcesu była jedną z przyczyn tragedii, jaka miała miejsce w nocy z 5 na 6 marca 2013 pod Broad Peakiem, kiedy to wyprawa kierowana przez Wielickiego dokonała pierwszego zimowego wejścia, a dwóch wspinaczy – Maciej Berbeka i Tomasz Kowalski zginęli podczas zejścia.

Tu dochodzimy to ważnego elementu we wspomnieniach Krzysztofa Wielickiego – umiejętności obniżania sobie poprzeczki wraz z wiekiem. „Moim największym sukcesem jest to, że żyję” – powiedział wprost Wielicki i trudno się nie zgodzić. „Najlepszy himalaista, to żywy himalaista”, jak mówi stara górska prawda. Wielu, zwłaszcza polskich himalaistów nie potrafiło obniżać sobie poprzeczki z biegiem lat i dlatego zapłacili za to najwyższą cenę. Drugi tom „Mojego wyboru” robi chyba jeszcze lepsze wrażenie niż tom pierwszy, o wiele częściej bowiem dochodzi tu do interesujących interakcji między wypytującym a odpytywanym, co nie zawsze miało miejsce w poprzednim tomie. Jedna rzecz jest niezmienna – znakomita, bogata szata graficzna książki, kilkaset (w większości niepublikowanych) fotografii, z oczywistych względów o dużo lepszej jakości niż w pierwszym tomie. Tym razem udało się Piotrowi Drożdżowi namówić Wielickiego do snucia przemyśleń natury filozoficznej. Są to zdania, które mogą posłużyć za inspirację w każdej dziedzinie życia. Tak, jak przesłanie zawarte w zamykającym książkę akapicie: „Zawsze staram się tłumaczyć młodym ludziom, że nie ma porażek, są tylko nowe doświadczenia. Jeżeli będą je cierpliwie zbierać, nauczą się wyciągać wnioski z niepowodzeń, to w końcu dostaną się na swój wymarzony szczyt. Zdobędą swój „Everest”. Jeśli nie ma celu, nie ma życia!”. Jest w Krzysztofie Wielickim coś, co fascynuje – jakiś rodzaj zadziorności, swady, z którą snuje swoje górskie wspomnienia. Jednocześnie szczerość i ani za grosz patosu, czy przedstawiania się w charakterze nieustraszonego zdobywcy, bohatera, nadczłowieka. Dlatego właśnie „Mój wybór” to przyjemna i, co równie ważne, wartościowa lektura.

PS. W momencie, w którym piszę te słowa, polska narodowa wyprawa pod kierownictwem Krzysztofa Wielickiego znajduje się u podnóża K2. Według ostatniego meldunku, dobiegła już końca budowa bazy, niedługo w górę wyjdą pierwsze zespoły rekonesansowe. Cel jest prosty – pierwsze zimowe wejście na ostatni niezdobyty zimą ośmiotysięcznik. Myślę, że nie ma teraz w naszym kraju ani jednej osoby, która nie życzyłaby powodzenia wyprawie pod wodzą Wielickiego. Aby okazała się zarówno udana, jak i szczęśliwa – zdobyciem drugiej najwyższej góry świata i powrotem w komplecie do domu[1].

Krzysztof Wielicki, Piotr Drożdż, "Krzysztof Wielicki - mój wybór. Tom 2"
Wydawnictwo Góry Books, Kraków 2015
Wydanie I
ISBN 978-83-62301-23-2
Moja ocena: 8/10


[1] Powyższy tekst napisałem 11 stycznia 2018 roku, kiedy akcja górska na K2 ciągle była w toku – dziś już wiemy, że wyprawa okazała się nieudana (szczyt drugiej najwyższej góry świata nie został osiągnięty), ale za to szczęśliwa (jej uczestnicy w komplecie wrócili do domu). W niczym nie zmienia to faktu, że nadal życzę powodzenia Krzysztofowi Wielickiemu i mam nadzieję, że następnym razem, któryś z Polaków wchodzących w skład kierowanej przez niego wyprawy, spełni nie tylko swoje marzenie, ale i całego pokolenia himalaistów i stanie zimą na szczycie K2.


Krzysztof Wielicki, Piotr Drożdż, "Krzysztof Wielicki - mój wybór. Tom 1"

ZE SZKLARKI PRZYGODZICKIEJ NA SZCZYT

O osiągnięciach Krzysztofa Wielickiego (ur. 1950) – jednego z najwybitniejszych himalaistów w historii dyscypliny, powiedziano już niemal wszystko, dlatego bezcelowym byłoby je tu wszystkie przytaczać. Przypomnę tylko, że Wielicki jako piąty człowiek w historii skompletował (w latach 1980-1996) Koronę Himalajów i Karakorum. Dokonał tego we wspaniałym stylu, za każdym razem przekraczając granice ludzkiej wyobraźni oraz pisząc historię polskiego i światowego himalaizmu. Pierwszy tom „Mojego wyboru” – wywiadu-rzeki, jaki przeprowadził z Wielickim Piotr Drożdż (ur. 1974), redaktor naczelny magazynu „Góry”, pozwala prześledzić początki drogi wspinacza ze Szklarki Przygodzickiej (miejsca urodzenia) w najwyższe góry świata. W międzyczasie Wielicki odnosił pierwsze sukcesy we wspinaczce skałkowej i stopniowo zdobywał doświadczenie w coraz to wyższych pasmach górskich – w Dolomitach, Kaukazie, Hindukuszu, Pamirze, by wreszcie w 1979 roku po raz pierwszy znaleźć się w Himalajach. Pierwszy tom opisuje wydarzenia do 1989 roku, a zatem znajdziemy tu opisy zdobycia przez Krzysztofa Wielickiego sześciu z czternastu ośmiotysięcznych szczytów (Mount Everest, Broad Peak, Manaslu, Kanczendzonga, Makalu i Lhotse) . Zaczynał Wielicki z tak zwanego „wysokiego C”, ponieważ pierwszym zdobytym przez niego ośmiotysięcznikiem był najwyższy szczyt Ziemi – Mount Everest, a było to dodatkowo pierwsze w historii zimowe wejście. Późniejsze sukcesy Wielickiego budzą jeszcze większy respekt – jak choćby to z 1984 roku – samotne zdobycie Broad Peaka w ciągu niespełna jednej doby (wyczyn do dnia dzisiejszego niepowtórzony), czy również wejście na wierzchołek Lhotse w 1988 roku – pierwsze samotne, pierwsze zimowe i pierwsze w gorsecie ortopedycznym, który Wielicki zmuszony był nosić po urazie kręgosłupa doznanym rok wcześniej w Himalajach Garhwalu.

Wywiad ten stanowi również cenne źródło historyczne – pozwala prześledzić rodzenie się potęgi polskiego himalaizmu w najwyższych górach świata, którego domeną stały się pierwsze zimowe wejścia na ośmiotysięczniki, dlatego też całe pokolenie polskich wspinaczy zostało ochrzczone nieco pompatycznym, ale jakże wymownym mianem „Ice Warriors” („Lodowych Wojowników”). Dziś, po blisko czterdziestu latach zimowej eksploracji, spośród trzynastu zdobytych ośmiotysięczników, zimowe wejścia na dziesięć z nich są autorstwa polskich wspinaczy. Większość z ośmiotysięczników Polacy zdobyli zimą w latach 1980-1988, czyli w trudnych historycznie czasach. Paradoksem jest z pewnością fakt, że lata świetności polskiego himalaizmu miały miejsce w latach najtrudniejszych dla Polski politycznie i gospodarczo. Wielicki opowiada swoją historię, tak podobną do wielu innych wspinaczy, którzy porzucali swoje, nierzadko dobrze płatne zawody (Wielicki na ten przykład posadę kierowniczą w Fabryce Samochodów Małolitrażowych) i przez kilka miesięcy w roku wykonywali prace wysokościowe, by za zarobione pieniądze uciec w góry od szarej rzeczywistości i spędzić tam resztę roku. Cezurą okazał się być rok 1989 – naznaczony z jednej strony śmiercią wielu wybitnych wspinaczy, a z drugiej upadek komunizmu, kiedy to, jak mówi Wielicki „skończyły się czasy naszej radosnej twórczości, wielu z nas musiało się zastanowić, czy wraca do zawodu, czy – wykorzystując międzynarodowe kontakty, znajomość języków i własną przebojowość – zakłada własne firmy. Słowem rozpoczęła się nowa era polskiego alpinizmu w nowych warunkach społeczno-gospodarczych”.

O wartości „Mojego wyboru” jako źródła historycznego stanowi również jego niezwykle bogata, składająca się z kilkuset archiwalnych zdjęć szata graficzna. Do specyfiki wywiadu-rzeki należy również to, że jakość książki zależy nie tylko od przepytywanego, ale również od zadającego pytania. I to niestety jest główny mankament „Mojego wyboru”. Odnoszę wrażenie, że Piotr Drożdż w tej rozmowie nie zawsze przystawał do Krzysztofa Wielickiego, najczęściej pozostając w cieniu. Nie dopytywał, nie drążył tematów, często posługiwał się też jakąś dziwną (z pewnością nie alpinistyczną) nowomową. Drożdż miał możliwość zapoznania się z pamiętnikami, jakie Wielicki prowadził podczas wypraw i podszedł do wywiadu, jak sam przyznaje we wstępie – metodycznie. Niestety wielokrotnie można odnieść wrażenie, że nie jest zainteresowany odpowiedziami, jakich udziela Wielicki, bo najzwyczajniej już je zna, a zdawkowe pytania mają za zadanie potwierdzić posiadaną już wiedzę. Szkoda, odnoszę wrażenie, że książka ta mogłaby być jeszcze lepsza, gdyby pytania zadawał ktoś z większym polotem. Wielicki to przecież nie tylko wybitny himalaista, ale również znakomity gawędziarz. Piotr Drożdż odpowiada również za redakcję tomu – niestety nie ustrzeżono się w tym temacie kilku znaczących wpadek. Na przykład już na początku błędnie przytoczono nazwę rodzinnej miejscowości Wielickiego – Szklarka Przygodzka, zamiast poprawnie: Szklarka Przygodzicka. Błędnie podano niektóre kluczowe daty – na przykład śmierci Jerzego Kukuczki, jednego z najwybitniejszych himalaistów w historii – 24 września 1989, zamiast poprawnie 24 października 1989, jak również datę pierwszego zimowego zdobycia Mount Everestu – przez Wielickiego wspólnie z Leszkiem Cichym – 16 lutego 1980, zamiast 17 lutego 1980. Są to przecież informacje podstawowe, dostrzeżone przez – co prawda bardzo zainteresowanego tematem – ale jednak laika.

Pierwszy tom „Mojego wyboru” ukazał się w 2014 roku, podczas gdy poprzednia skromna publikacja na temat dokonań Krzysztofa Wielickiego datowana jest na rok 1997. Książka ta z pewnością wypełnia poważną lukę w piśmiennictwie górskim, po ponad półtorej dekady, w trakcie której, jak pisze Drożdż we wstępie „brak biografii Wielickiego zaczął mu doskwierać osobiście”. Dobrze się zatem stało, że taka książka mogła się ukazać. Pomimo zastrzeżeń – polecam gorąco i zabieram się za lekturę drugiego tomu.

Krzysztof Wielicki, Piotr Drożdż, "Krzysztof Wielicki - mój wybór. Tom 1"
Wydawnictwo Góry Books, Kraków 2014
Wydanie I
ISBN 978-83-62301-21-8
Moja ocena: 7/10

Lajos Grendel, "Dzwony Einsteina"