piątek, 15 grudnia 2017

Andrzej Stasiuk, "Dziennik pisany później"

O WYŻSZOŚCI ZŁOMOWISK NAD KURORTAMI

Tytuł może być mylący, nie ma tak naprawdę wiele wspólnego z formą diarystyczną, jej lapidarnością, doraźnością i improwizacją. To zwyczajnie kolejna świetna, napisana niemożliwym do podrobienia stylem książka Stasiuka. Stasiuk bowiem od lat już sprawia wrażenie, jakby wciąż pisał jedną i tę samą książkę. I wcale nie jest to zarzut. „Dziennik pisany później" jest zbiorem zapisków relacjonujących podróże autora po Bałkanach. Już na początku Stasiuk przytacza pytanie, jakie zadała mu jedna z osób spotkanych na szlaku: „«I po co tu przyjeżdżasz? Dla przyjemności? Bo jest pięknie? Bo egzotyka? Chcesz powiedzieć, że gówno nie śmierdzi? Przecież śmierdzi. Przecież tutaj jest syf»”. Cała książka wydaje się nieustanną próbą odpowiedzi na te pytania, rozbudowanym esejem na temat podróży.

A syf rzeczywiście jest, bo poza oczywistymi tu i ówdzie śladami po wojnie bałkańskiej, mamy tu jeszcze brutalność, zacofanie, i wszechobecny strach – niech świadczy o tym przytoczona przez Stasiuka historia, jak to pewien amerykański dziennikarz razem z kluczem do hotelowego pokoju otrzymał pistolet, żeby w razie czego „radził sobie sam”. Tamtejsi ludzie „żyją z wilkami i zachowują się jak wilki”, a świat traktują jako łup. I te wszystkie pozornie senne, a przecież tak czujne miasteczka – albańskie, bośniackie, czarnogórskie, serbskie – w których nic się nie dzieje, nie ma tam przecież ani za grosz turystycznego klimatu. Andrzej Stasiuk w takich miejscach czuje się na właściwym miejscu, opisując „śmiertelne zmęczenie miast”. Taka właśnie jest narracja „Dziennika pisanego później” – momentami wiejąca nudą, pozbawiona efekciarstwa, epatowania narracyjnym blichtrem – to nie jest książka-Hurghada-all inclusive, to raczej dzieło-survival dla najbardziej wytrwałych. Sam autor ma świadomość tego faktu, pisząc: „Ta opowieść jest żmudna. Nie ma w niej bałkańskiego żywiołu ani ostentacji. Przypomina rejestr. Będę ją ciągnął, dopóki nie skończą mi się zdarzenia, dopóki nie wyczerpią się szczegóły. Nie ma znowu ich aż tak wiele. W końcu niektóre były identyczne z poprzednimi albo następnymi. Czasami to wszystko jest tak monotonne jak albański upał albo bośniacki deszcz”.

„Dziennik pisany później” nie jest tylko, jak często próbuje się zaszufladkować prozę Stasiuka traktatem „o wyższości złomowisk nad kurortami”. Poszukiwanie odpowiedzi na pytanie o sens wypraw na wschód, doprowadza Stasiuka do wstrząsającego rozdziału trzeciego, będącego blisko czterdziestostronicowym, niemal nieprzerwanym strumieniem świadomości – niezwykle gorzkim portretem Polski. Dochodzi Andrzej Stasiuk do wniosku, że wszystkie te podróże są mu potrzebne do tego, by spojrzeć na Polskę z dystansu, perspektywy – co uważa za najwyższy przejaw patriotyzmu. Stasiuk w „Dzienniku pisanym później” antycypuje swoje spojrzenie, które wyraził w wydanej cztery lata później powieści „Wschód” – że Polska jest przecież częścią Wschodu – to, co w pełnej krasie obserwuje Stasiuk podczas swoich podróży, u nas się zaczyna. Polska bardziej przedmurzem chrześcijaństwa jest przedmurzem Orientu. Awangardą, czy ariergardą – to już kwestia subiektywna, zależy od której strony spojrzeć. Opisując swoje podróże po Bałkanach, z tak silnie jeszcze obecnymi śladami wojny, Stasiuk zdaje się również zwracać uwagę, że jak drzazga tkwi w nas podobna plemienność, zajadłość, nieustępliwość i zła fantazja, jak w tych, którzy w imię własnych partykularnych celów „puścili z dymem kawał własnego półwyspu”. Jakaś wspólnota charakterów. I nie w tym momencie akurat znaczenia fakt, że Bałkany to bardziej południe niż wschód. Chodzi o mentalność. „Bo nawet jeśli nie wojna albo kolejna secesja, kolejny podział, kolejna wolność i niepodległość, to po prostu czas, paranoja zmian i obłęd tego, żeby było jak wszędzie - podłożą dynamit i wypierdolą w powietrze całą przeszłość i teraźniejszość”. „Dziennik pisany później” uważam za książkę niezwykle mądrą i potrzebną, choć dociera ona do czytelnika bardzo wolno, jak nie przymierzając autobus jadący z jednego krańca Albanii na drugi. Ale cierpliwości, poczekajmy, nie wysiadajmy przedwcześnie. Weźmy ją sobie do serca w naszym śmiertelnie zmęczonym kraju. Może nam się jeszcze przydać.


Andrzej Stasiuk, "Dziennik pisany później"
Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2017
Seria: Poza serią
Wydanie II
ISBN 978-83-8049-432-9
Moja ocena: 7/10

wtorek, 12 grudnia 2017

Knut Hamsun, "Głód"

ZANIM OBCY STAŁ SIĘ „OBCYM”


Podejmując wyzwanie zrecenzowania „Głodu”, należy w moim przekonaniu przede wszystkim pamiętać o sugestii Jerzego Giedroycia, by oddzielać dzieło od osoby autora. Knut Hamsun (1859-1952) to bowiem postać o dość odrażających poglądach – noblista od początku do końca popierał Hitlera (w 1942 roku spotkał się z nim osobiście), gloryfikował nazizm, a nawet podarował swój medal noblowski Goebbelsowi, jeszcze w maju 1945 pisał artykuły pochwalne na cześć Adolfa H. Za to wszystko po wojnie został poddany powszechnemu ostracyzmowi – a w końcu, skazany za zdradę ojczyzny i umieszczony w szpitalu psychiatrycznym.

„Głód” to jednak literatura największa z możliwych, bo naznaczona pierwiastkiem wizjonerstwa. Powieść Hamsuna, mimo iż napisana w 1890 roku, jest utworem niesamowicie nowatorskim – autor odszedł bowiem od modnego podówczas naturalizmu opisu i skoncentrował całą narrację jedynie na wewnętrznych przeżyciach bohatera, zapisie jego myśli, monologów, a wreszcie halucynacji. To przecież sensu stricte powieść psychologiczna, egzystencjalna. Proza Hamsuna to w pewnym sensie wstęp do dzieła Franza Kafki – dla głównego bohatera „Głodu” cały świat jest kafkowskim „Zamkiem”, a jego odpowiedź na pytanie „kto?”, brzmi zawsze – „ja sam”. Tytuł powieści może okazać się mylący – głód to akurat najmniejszy problem, z jakim boryka się bohater. Nie przyczyna, a skutek jego problemów. Proza Hamsuna jest tak naprawdę oskarżeniem skierowanym w stronę przypadkowości, bezcelowości i płycizny międzyludzkich kontaktów. „Głód” to więc przede wszystkim dogłębne studium samotności. Camusowskie odium unosi się tu bardzo wyraźnie.

Główny bohater, biedny, za to utalentowany i obdarzony niezwykłą przenikliwością literat, którego imienia nie poznajemy, włóczy się po ulicach Christianii (dawna nazwa Oslo), włócząc za sobą „ów wór z molami, zwany ciałem”. Jedynym źródłem jego utrzymania są drobne artykuły, które pisuje dla różnych czasopism. Większość dnia upływa mu jednak na poszukiwaniach pracy i miejsca do spania, co jednak jest mocno utrudnione zważywszy na stan jego zdrowia. Jest „młody i zdecydowany, zapomniawszy już jak wygląda szczęście”. Wadzi się z Bogiem: „(…) dumałem o wszystkim, coraz to bardziej rozgoryczony udręką, zadawaną mi przez Boga. Obrał złą metodę, jeśli sądził, że w ten sposób pociągnie mnie ku sobie i uczyni lepszym”. Uważa, że został dotknięty Boskim palcem, ale poprzez coś na kształt antyobjawienia, w sposób negatywny: „Ów palec boski, wetknięty z lekka w sieć moich nerwów, wywołał pewien nieład w drutach. Potem Bóg wyjął palec i oto zostały na nim drobniutkie niteczki nerwów. Po owym palcu została dziura, została rana w mózgu po palcu boskiej opatrzności”.

Wzruszające są zmagania głównego bohatera, by za wszelką cenę zachować własną godność. Bowiem pomimo najróżniejszych przykrości i przeciwności losu, jakie go spotykają, nie szuka litości. Za wszelką cenę stara się zachowywać moralnie, pilnując, by nie stać się typowym żebrakiem. Często wręcz konfabuluje na temat swojej sytuacji życiowej, celowo przedstawiając ją w niewłaściwym, lepszym świetle. Nazywa się nawet „bezdomnym radcą dworu”.

Powieść, pomimo wielu lat, które upłynęły od jej pierwszego wydania, nie straciła na aktualności, a myślę, że wręcz zyskała. Tak, jak bohater „Głodu”, żyją dziś na świecie miliony ludzi. Hamsun zwrócił nade wszystko uwagę na fakt, że tacy ludzie też mają prawo do posiadania własnej godności. Niezależnie od tego, czy nazwiemy ich, za Camusem, „obcymi”. Były, są i będą na świecie „natury delikatne, żyjące subtelnością, a umierające od brutalnego słowa”. Złościłem się na książkę norweskiego noblisty, nawet czasem popłakując pod nosem. Wstrząsające wrażenie spotęgowała bowiem świadomość, że za kilka-kilkanaście lat, moje życie może wyglądać podobnie do tego, które wiódł bohater „Głodu”. Z tą jednak różnicą, że w dzisiejszych czasach, czasopisma nie nagradzają autorów honorariami, a często wręcz sami ich żądają.


Knut Hamsun, "Głód"
Tłumaczenie: Franciszek Mirandola
Wydawnictwo Zysk i S-ka, Poznań 2015
Wydanie I (w tej edycji)
ISBN 978-83-7785-709-0
Moja ocena: 9/10

poniedziałek, 11 grudnia 2017

Daniel Passent, "Dzisiaj umrą dwie osoby"

Od pewnego czasu miałem ochotę na przeczytanie dobrego reportażu. Wydawało się, że książka Daniela Passenta (ur. 1938) będzie spełniała wymagania z naddatkiem. Okazało się, że w przypadku omawianej pozycji sprawa nie jest taka prosta i oczywista.

„Dzisiaj umrą dwie osoby” to książka opisująca problem narkomanii w Nowym Jorku lat siedemdziesiątych. Otóż według przytoczonych statystyk, w Nowym Jorku tamtych nieodległych czasów, codziennie właśnie dwie osoby traciły życie z powodu narkotyków. Na wstępie Passent zadaje sobie słuszne pytania: „Co to są za ludzie? Biedni czy bogaci? Biali czy kolorowi? Starzy czy młodzi?”, by następnie, myśląc bardziej jednostkowo sprowadzić wszystko do pytania o to, kim właściwie jest taki statystyczny narkoman – „Jaki on jest? Ofiara własnej psychiki? Rodziny, która nie ma dla niego serca? Cywilizacji, która nie ma duszy? Osoba subtelna, która wybrała się w ryzykowną podróż na spotkanie nowych wrażeń (…)? Wrażliwy intelektualista zjeżdżający w głąb swojego ja za pomocą heroiny, tak jak górnik zjeżdża windą pod ziemię? Czy wreszcie portorykański szczeniak z sześciorgiem dzieci i matką prostytutką?”. W poszukiwaniu odpowiedzi na te wszystkie pytania, Daniel Passent zabiera czytelnika pod różne ciemne adresy, na przykład „tak głęboko w Harlemie, że wystarczy go wymienić, by białe panie zaczynały mówić szeptem i oglądać się przez ramię”. Gdyby cała książka była utrzymana w stylu pierwszych jej rozdziałów, mogłaby zostać uznana za reportaż godny polecenia.

W dalszych częściach skupia się Passent na opowieściach m.in. o skorumpowanych nowojorskich policjantach, którzy zamiast bronić obywatela przed narkotykami, sami nierzadko uczestniczą w obrocie zakazanymi substancjami. Spora część reportażu poświęcona została metodom leczenia narkomanów, przywracania ich do społeczeństwa – Passent skupia się na dwóch popularnych podówczas metodach – tzw. wspólnocie Day-Top (odpowiednikowi polskiego Monaru), jak również sławetnej kuracji metadonowej. A później z książką zaczyna dziać się coś złego. Może dlatego, że nie posiada ona jednego, jasno określonego bohatera, a Passent zaczyna niebezpiecznie skręcać w stronę statystyki, ekonomii i agitacji. Naprawdę, cenię Daniela Passenta, ale coraz częściej pukałem się w głowę, gdy czytałem niektóre z jego wniosków. Otóż na przykład twierdzi on, że za wzrost liczby narkomanów odpowiedzialna jest rewolucja kulturalna 1968 roku, a także… zamiłowanie do muzyki, no bo nie tylko epoka Beatlesów, to jeszcze czarni jazzmani, którzy jak wiadomo palili od zawsze. Za zagrożenie rozprzestrzenienia się narkomanii uważał autor otwarcie granic Europy. Dziwne to słowa, zważywszy na fakt jakie rzeczy działy się już wówczas w undergroundowej Polsce. I oczywiście nie przepuszcza Passent żadnej okazji, by przyłożyć Amerykanom, sugerując, że jednym z powodów była „niesłuszna i przegrana” wojna w Wietnamie. Można odnieść wrażenie, że autor sądzi, jakoby wszyscy amerykańscy żołnierze, którzy pacyfikowali Wietnam, byli srogo naćpani, bo wbrew ich woli kazano im niszczyć tamtejszą ludową demokrację.

Podsumowując, z rzetelnej socjologicznej analizy, jaką mogłoby być „Dzisiaj umrą dwie osoby”, książka zmienia się momentami w niezbyt lotną agitację i propagandę. Rozumiem, że wtedy należało tak pisać, bo w innym wypadku nie było szans na publikację. Podobnie jak dane statystyczne i ekonomiczne, których w książce pełno, tak również i wnioski Passenta zweryfikowała historia. Mimo wszystko jednak da się „Dzisiaj umrą dwie osoby” przeczytać, gdyż zaletą książki są portrety osób uzależnionych, ich historie opowiedziane w nietendencyjny sposób. Może gdyby było ich więcej, a książka mniej przypominała rocznik statystyczny, byłoby znacznie ciekawiej.


Daniel Passent, "Dzisiaj umrą dwie osoby"
Młodzieżowa Agencja Wydawnicza, Warszawa 1986
Wydanie I
ISBN 83-203-1988-9
Moja ocena: 4/10

czwartek, 7 grudnia 2017

Konrad Janczura, "Przemytnicy"

POLSKIE LIMOGES

Akcja „Przemytników” rozgrywa się w Krowicy Lisiej, zapyziałej wiosce koło Lubaczowa, na Podkarpaciu. Obeznany z literaturą czytelnik ma już szanse znać te okolice, bowiem to właśnie w tych okolicach „dzieją się” autobiograficzne wiersze Eugeniusza Tkaczyszyna-Dyckiego. Konrad Janczura (ur. 1988) pokazuje nam te miejsca od zupełnie innej, niepoetyckiej strony. Poznajemy oto losy dwóch przyjaciół – Zoli i Ferego, którzy wobec wszechogarniającego marazmu i braku perspektyw stawiają pierwsze kroki w przemycie, szmuglując papierosy i wódkę przez pobliską polsko-ukraińską granicę.

Bohaterów z początku intuicyjnie się potępia, ale wraz z postępującą akcją, wrażenie to mija, a nawet można odczuć coś w rodzaju sympatii, bo są to osoby, które, w przeciwieństwie do większości mieszkańców wioski coś robią – nielegalnie, bo nielegalnie, ale pracują, by pomóc swoim rodzinom. Podkarpacie widziane oczami Konrada Janczury przedstawione jest w niezbyt jasnym świetle – pijaństwo, narkomania, bijatyki i zabobony rodem z wieków ciemnych to codzienność. „No i jeszcze to, że choć Podkarpacie ma góry w nazwie, to tu raczej nizina. A i w Bieszczadach albo w Beskidzie, tam, gdzie są góry, tam też czuć nizinę, żadnych górali nie widać. O, wszędzie to samo. Kościół, sklep. Baby w chustach”. W języku francuskim utrwalił się stereotyp miasta Limoges (środkowa Francja), jako miejsca, w którym nic nie ma (stąd czasownik limoger: zdymisjonować, wysłać w niebyt, na emeryturę). Podkarpacie według Janczury to takie polskie Limoges – miejsce, w którym nie ma nic. A jest, na przykład, specyficzne pojęcie na temat relacji międzyludzkich: „To nie jest też tak, że kobiety na Podkarpaciu nie kochają swoich synów. One kochają ich bardzo, ale chcą, by twarde z nich były chłopy. Jak takiego się zagłaszcze, to potem wyrasta z niego byle co. Nic zrobić nie umie, nawet panny zarwać. A i wypić musi umieć. Bo co to za chłop, co nie pije.”

„Przemytnicy” to jednak literatura raczej jednorazowego użytku, miejscami jeszcze dosyć nieporadna, gdzie co chwilę coś zgrzyta. Narracja „Przemytników” zwraca uwagę przede wszystkim zdecydowanie zbyt dużym nagromadzeniem wulgaryzmów i wszelkiego innego rynsztokowego słownictwa, jednak nie bierze się to znikąd – powieść ta to przecież swojego rodzaju „prawda czasu, prawda ekranu”. Realizm skrajnie peryferyjny. Choć Janczura wiele rzeczy w „Przemytnikach” przejaskrawił i choć istnieje inna, jaśniejsza strona Podkarpacia, trudno mu zarzucać przedstawianie tego regionu w niewłaściwym świetle. Jednak należy pamiętać, że jest to debiutancka powieść autora i jako taka powinna być oceniana. Konrad Janczura, pochodzący z Lubaczowa, obecnie mieszkaniec Krakowa i Bukaresztu rokuje jednak duże nadzieje na przyszłość jako pisarz. A najlepiej, choć nieświadomie książkę Konrada Janczury zrecenzował ktoś inny. W czwartek, 16 listopada, gdy przebrnąłem przez większość tej książki, w podrzeszowskiej Jasionce odbywał się kongres ekonomiczny, z udziałem władz państwowych. Tam to właśnie nosicielka broszki, sekretarka prezesa w randze premiera RP, powiedziała: „Podkarpacie to symbol współczesnej Polski”. Po raz pierwszy w życiu zgadzam się z panią, pani Beato. Ale w kontekście książki Konrada Janczury jakoś tak niezręcznie o tym mówić.


Konrad Janczura, "Przemytnicy"
Korporacja Ha!art, Kraków 2017
Seria: Prozatorska
Wydanie I
ISBN 978-83-65739-11-7
Moja ocena: 6/10

niedziela, 19 listopada 2017

Alessandro Baricco, "Ta historia"

UMIERANIE I NADAWANIE IMION

O Alessandrze Baricco (ur. 1958) dowiedziałem się za przyczyną niedawno przeczytanej przeze mnie nowelki „Novecento. Monolog”. Książeczka ta zachwyciła mnie, odkryłem w ten sposób do tej pory mi nieznanego, ale bardzo interesującego pisarza. Miała ona jednak jedną wadę – była niezwykle krótka i pozostawiła dużą dozę niedosytu. Nic więc dziwnego, że pojawiła się ochota na ponowną konfrontację z twórczością włoskiego pisarza, by sprawdzić, jak też radzi on sobie na dłuższych dystansach.

„Ta historia” zwraca na siebie uwagę przede wszystkim niebanalną fabułą. Poznajemy historię niejakiego Libera Parriego (libero, z wł. – wolny), rolnika, a później rajdowca, który sprzedał dwadzieścia sześć mlecznych krów, aby otworzyć pierwszy w okolicy warsztat samochodowy. Jego syn Ultimo (który „nazywał się tak, bo był pierwszym synem. – To pierwszy i ostatni – stwierdziła matka”), chłopiec posiadający „złoty cień” – nie sposób było go nie zauważyć. W Ultimie z biegiem lat coraz bardziej narasta miłość do samochodów, a także do dróg, a w szczególności do… zakrętów. Jego największym marzeniem, czy nawet obsesją staje się zbudowanie toru wyścigowego, złożonego z osiemnastu zakrętów. Staje się człowiekiem z „sercem uczepionym kierownicy”. Występuje tu również postać tajemniczej, fascynującej kobiety o imieniu Elizaveta, rosyjskiej arystokratki, ofiary rewolucji październikowej, prowadzącej zapiski w dzienniku. Choć, jak się później okazuje, wiele z jej diarystycznych zapisków to nie mające nic wspólnego z faktami zmyślenia, w zaskakujący sposób połączą się one z historią opętanego motoryzacją Włocha.

Ale „Ta historia” to również, jak sugeruje tytuł – ta historia, czyli tło historyczne. Razem z bohaterami przeżywamy kolejne, tak dobrze znane z podręczników historii zdarzenia, takich jak pierwsza wojna światowa (Ultimo bierze udział w morderczej, nieludzkiej batalii pod Caporetto, 24 października – 1 grudnia 1917), rewolucja październikowa, następnie przedwczesny optymizm lat międzywojennych (w tle rodzenie się totalitaryzmu w wydaniu włoskim), druga wojna światowa, wreszcie lata powojenne, lata tułaczki i poszukiwań tak boleśnie zbrukanej tożsamości. Ciekawie oddaje również Baricco neurozy początku wieku – nagłą fascynację techniką, powiew nowych czasów. Jest w „Tej historii” coś z „Lotu Ikara” Raymonda Queneau, gdzie główny bohater, uciekinier z rzeczywistości fikcyjnej, zostaje mechanikiem samochodowym i zapalonym cyklistą, a jego ulubioną lekturą jest podręcznik do mechaniki.

Ukazuje Baricco coś, co pozwalam sobie nazwać „szowinizmem czasów pionierskich” – autor w zaskakujący sposób wyjaśnia kwestię, dlaczego w języku włoskim (i nie tylko, również po francusku i rumuńsku) słowo „samochód” jest rodzaju żeńskiego: „Były to czasy, gdy nie rozstrzygnięto jeszcze, czy automobil ma być rodzaju męskiego, czy żeńskiego (…) Miał na myśli coś uległego, coś posłusznego rozkazom, coś, czego uroda ulega przeobrażeniu w rękach kierowcy. A zatem, będąc – jak wszyscy w tamtych czasach – zatwardziałym męskim szowinistą, nie miał wątpliwości: automobil jest kobietą”. Konkluzją zaś jest jedno z najbardziej „skrzydlatych” zdań tej powieści – „Umieranie i nadawanie imion to prawdopodobnie jedyne szczere czynności, jakich dokonujemy w życiu”.

Alessandro Baricco to również pisarz zachwycający wyjątkowym stylem – w „Tej historii” w bodaj jeszcze większym stopniu niż w „Novecento”. Oryginalna, awangardowa, polifoniczna narracja, miejscami chropowata i rwana, jest dopełnieniem niebanalnej historii. Każda z siedmiu podczęści powieści ma innego narratora i inną formę – m.in. reportażu, przypowieści, dziennika, memoriału. „Ta historia” to dzieło kompletne. Wstrząsa, wzrusza, poucza, a zdarza się, że niekiedy nawet śmieszy. Okazuje się, że Baricco w dłuższych formach literackich radzi sobie niezgorzej – zatem to pisarz wszechstronny – nie tylko doskonały sprinter, ale również wytrawny długodystansowiec literatury. 

Alessandro Baricco, "Ta historia"
Tłumaczenie: Halina Kralowa
SW Czytelnik, Warszawa 2007
ISBN 978-83-07-03136-1
Moja ocena: 7/10

środa, 15 listopada 2017

Stanisław Stanuch, "Andrzej Bursa"

„WYDEPTYWANIE DNA PIEKŁA” – NOTATKI O ANDRZEJU BURSIE W 60. ROCZNICĘ ŚMIERCI POETY

15 listopada minie kolejna, sześćdziesiąta rocznica śmierci Andrzeja Bursy (1932-1957). Niebywałe, że książka Stanisława Stanucha (1931-2005), napisana w 25 lat po śmierci poety jest do dnia dzisiejszego jedną z najrzetelniejszych publikacji, wspominającą tę wyjątkową postać. Stanuch przez długie lata był, obok Stanisława Czycza (za sprawą słynnego, znakomitego opowiadania pt. „And”) głównym „nosicielem mitu” Andrzeja Bursy. Rzecz to niebywała również dlatego, że pomimo upływu lat, twórczość Bursy nadal ma grono wiernych czytelników i w wielu miejscach pozostaje (niepokojąco) aktualna i wymowna. Andrzej Bursa we wspomnieniu Stanisława Stanucha jawi się jako postać wyjątkowa, wrażliwy poeta, który przez całe swoje (krótkie) życie musiał zmagać się z niezrozumieniem. Twórczość Bursy, mimo iż do dnia dzisiejszego chętnie czytywana, bywała oceniana niesprawiedliwie lub zwyczajnie spłycana – redukowana jedynie do turpizmu, wulgaryzacji, czy epatowania czytelnika okropnościami. Stanuch czyni z Bursy wyraziciela głosu całego powojennego, dotkniętego traumą pokolenia – twórców, którzy byli „za starzy, by nie pamiętać” i „za młodzi, by móc uczestniczyć”.

Książka Stanisława Stanucha nie jest biografią sensu stricto, a do jej największych zalet należy próba ukazania postaci i twórczości Andrzeja Bursy w szerszym, pokoleniowym kontekście. Autor już na wstępie mocno polemizuje z teorią Artura Sandauera, który zaatakował całe tzw. Pokolenie 1956 (inaczej nazywane pokoleniem „Współczesności”), oskarżając je o antyestetyzm twórczości, ze zbyt silnym odchyleniem w stronę etyczności, co błędnie utożsamił z moralizatorstwem. Andrzej Bursa starał się za wszelką cenę „zachować pionową postawę”, w tych trudnych czasach, kiedy wielu pisarzy, chcąc przetrwać, miało lojalistyczne odruchy wobec władzy. Jeden z wierszy zatytułował „Rówieśnikom kameleonom”: „Zaprawieni w kłamstwie doskonale/ Niewiniątka udające zuchów/ Z kieszonkowym przekonań bagażem/ My już twarzy nie mamy wcale/ My mamy papierowe maski zamiast twarzy”. Każda epoka ma swoich „zwykłych, szarych ludzi”, którzy pewne zjawiska odczuwają bardziej dotkliwie. Drugą hipotezą, której Stanuch w swojej książce odważył się przeciwstawić jest koncepcja Edwarda Balcerzana, który w swoim szkicu pt. „Stara piosenka krwi”, przykładając do twórczości Bursy bachtinowskie pojęcie „degradacji”, zredukował ją do tzw. „taktyki pacjenta” – uporczywego sprowadzania, wszystkiego, co wzniosłe do cielesności, biologii – inaczej mówiąc do taniego epatowania fizjologią. Trudno o większe nieporozumienie, trudno o bardziej płytki pogląd, co jest tym bardziej bolesne, że autorem takiej hipotezy jest tak wybitny fachowiec, jak Edward Balcerzan.

Książka ta to również niezaprzeczalny dowód na poparcie tezy o cykliczności naszych dziejów, zwłaszcza gdy obserwujemy próżne starania młodego poety, by móc nareszcie zaistnieć w środowisku poetyckim. Autor przytacza tu słowa Stanisława Wyspiańskiego na temat ówczesnego krakowskiego środowiska poetyckiego z listu napisanego w 1897 roku: „Ci ludzie, co stoją w Krakowie wysoko, po większej części to są lalki i manekiny, które same n i c n i e u m i e j ą, więc wyrabia się u takich ludzi n a t u r a l n a zazdrość do tych wszystkich, którzy coś potrafią. Ja już mam tych manekinów dosyć. Manekiny nie przeszkodzą mi w niczym, ale mogą tylko opóźnić, co chcę […] Jak trafię na jednego porządnego człowieka, to już będę miał wszystko. Czekam cierpliwie”. Stanuch, cytując te słowa w kontekście zmagań Bursy, stwierdza, że są one nadal aktualne i dobrze opisują sytuację twórcy. Z dzisiejszej perspektywy – 60 lat po śmierci Bursy i 33 latach od wydania książki Stanucha, można śmiało powiedzieć, że słowa Wyspiańskiego nadal nie straciły nic ze swojej aktualności . Myślę w ogóle, że jedną z przyczyn, dla których wiersze Bursy nieprzerwanie znajdują swoich czytelników, jest fakt, że zadają one pytania, na które wiele twórczych jednostek wciąż nie znalazło odpowiedzi. Stanuch przypomina w tym kontekście słynny wiersz Bursy, pt. „Pożegnanie z psem” – abstrahując od całego komiczno-groteskowego aspektu tego utworu – o psie, którego trzeba sprzedać, bo „pożarł już czterech listonoszy”, to jest tam jeszcze inne, jakże wymowny wers-zdanie, które podmiot liryczny adresuje do tytułowego zwierzęcia: „Gdyby moi przyjaciele umieli tak inteligentnie milczeć/ Toby było mi o wiele lepiej”. Stanuch przytacza tu słowa Jarosława Iwaszkiewicza, który komentuje to bezbłędnie: „Smutno jest w naszym społeczeństwie, kiedy poeta u psa musi szukać odruchów przyjaźni”. Dalej pisze Iwaszkiewicz: „Natura poetycka jest delikatną naturą. Niejednokrotnie [poeta – przyp. T.W] uważa za kopniak coś, co zwykłemu śmiertelnikowi (…) widzi się lekkim muśnięciem, poklepaniem po plecach, lub tylko życzliwym trochę ironicznym uśmiechem. Poeci, zwłaszcza młodzi poeci, bardzo często uważają ziarnko żwiru za kamień młyński. A może to inaczej trzeba powiedzieć? Zbyt często kamień młyński uważamy za ziarnko żwiru”. Z czymś takim zmagał się Andrzej Bursa, nie tylko kiedy tworzył, ale również w pracy zawodowej – w dziale reportażu krakowskiego „Dziennika Polskiego”. Gdy, wysłany na wschodnie rubieże PRL-u z żarliwością opisał tragiczny los pierwszej grupy repatriantów z Uzbekistanu, powracającej do Polski z przerażeniem w oczach, cenzura okroiła ów reportaż niemiłosiernie, czyniąc zeń apologię socjalizmu. Stanuch nazywa wręcz Bursę narażonym na kopniaki poetą-petentem – ciągle składającym podania do losu, wiecznie stojącym przed jakimś Okienkiem, nieustannie odwołującym się do Wyższych Instancji. To właśnie słynne bursowe „dokładne wydeptywanie dna piekła/ uparte dążenie/ z pełną świadomością jego bezcelowości”.

Dlatego tak wielkim szokiem była nagła śmierć Bursy – 25-letniego poety, w opinii wielu niezbyt rozgarniętych czytelników istniało wówczas przekonanie, że „młody, zbuntowany poeta absolutnie nie może umrzeć śmiercią naturalną”. Znów bezlitośnie spłycono jego twórczość, zwracając uwagę na fakt, jak często poeta poruszał w swoich utworach temat śmierci, jak chociażby w wierszu „Sobie samemu umarłemu”: „Gdy na Krupniczą mój upiór wchodził/ Szepnąłem do koleżanki:/ Wiesz ja nie żyję… nie przeszkadzajcie sobie/ Ale nie mogłem ukryć żem jest martwy”. Stanisław Stanuch w swojej książce prostuje również brednie, które były rozpowszechniane na temat rzekomej samobójczej śmierci poety, również przez osoby z jego najbliższego otoczenia, z mitami, które z biegiem lat wokół tego narosły. Z drugiej jednak strony, trudno oprzeć się wrażeniu, że to właśnie śmierć Bursy z całą jej tajemniczością, domniemaniem samobójstwa, przyczyniła się do powstania osobliwego mitu, towarzyszącego jego twórczości. Z pewnością, gdyby Andrzej Bursa żył dłużej, nie zachowałby się w pamięci czytelników w takiej formie i z taką intensywnością.

Kończąc ten przydługawy i nieco chaotyczny tekst, muszę przyznać się (choć myślę, że było to oczywiste), iż należę do grona zagorzałych „bursologów”. Postać Bursy jest obecnie zaszufladkowana do grona kanonicznej trójcy tzw. „poetów wyklętych”. Myślę, że obok fekalno-alkoholowych metafor Rafała Wojaczka, czy niekiedy zbyt nachalnego „wschodniego mistycyzmu” Edwarda Stachury (choć tych twórców również wielbię bezgranicznie), twórczość Bursy jest tą, do której czytelnik musi dojrzeć. Lub też tą, która w czytelniku dojrzewa, rośnie. Wydaje się, że niezmiennie od lat patronujący jej dwaj „bracia B” – ból i bunt są cholernie ponadczasowi. Dlatego też jestem zadowolony, że było mi dane przeczytać książkę Stanisława Stanucha, który nie tylko rozprawia się z wieloma bredniami na temat Andrzeja Bursy, ale przede wszystkim sygnalizuje, że nie jest to twórczość tak oczywista i jednowymiarowa, jak chcieliby niektórzy krytycy.


Stanisław Stanuch, "Andrzej Bursa"
Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1984
Seria: Portrety współczesnych pisarzy polskich
Wydanie I
ISBN 83-06-01100-7
Moja ocena: 8/10

sobota, 11 listopada 2017

Pierre Michon, "Żywoty maluczkich"

ANTYEWANGELIA WSPÓŁCZESNEGO EPOSU

Muszę przyznać, że pierwsze zetknięcie się z twórczością Pierre’a Michona (ur. 1945) nieco mnie skonfundowało. Rzadko bowiem zdarza mi się natrafić na zupełnie nieznanego autora, który jest określany mianem „klasyka współczesnej francuskiej prozy”, a jego książka, tak jak w przypadku „Żywotów maluczkich” – „dzieła kultowego”. Na takie niedopatrzenie żaden romanista nie może sobie pozwolić.

Na „Żywoty maluczkich”, opublikowane po raz pierwszy we Francji w 1984 roku, składa się osiem autobiograficznych opowiadań, blisko połączonych ze sobą tematycznie i chronologicznie, co sprawia wrażenie, że mamy do czynienia z powieścią. Łączy je postać narratora – za każdym razem jest to ta sama osoba, tyle że na różnych etapach życia i obdarzona różnym poziomem świadomości. Prozę Pierre’a Michona można bez wątpienia zaliczyć do dzieł, w których autor oddaje głos „podmiotom słabym”, tytułowym maluczkim. Każde z ośmiu opowiadań autor poświęca jednej osobie – dziadkom, zmarłej siostrze, koledze ze szkolnej ławy, pacjentowi szpitala, księdzu, kochance – postaciom ważnym może dla jego prywatnej historii, ale zupełnie marginalnym i nieznaczącym z punktu widzenia świata. Na uwagę zasługuje wyjątkowy, napuszony patetyzmem styl tej prozy. Michon opowiada historie zwykłych, prostych ludzi w niezwykły i nieprosty sposób, podnosząc ich życiorysy do rangi legendy. Legendy, a nawet przypowieści – trudno oprzeć się wrażeniu, że styl pisania Michona momentami jednoznacznie przywodzi na myśl styl biblijny. Inną kwestią jest pytanie, czy są „Żywoty maluczkich” czymś na kształt dobrej nowiny, świeckiej ewangelii. Wydaje się, że nie – bowiem każde z opowiadań kończy się mniej lub bardziej dosłowną śmiercią postaci.

Równocześnie obserwujemy „żywot” samego narratora, który bynajmniej nie uważa się za „maluczkiego”, tylko za natchnionego twórcę, demiurga, aspirującego do bycia pisarzem, który jednak z jakichś powodów nie może wydusić z siebie ani linijki. Tymczasowo więc musi zadowolić się rolą kronikarza rzeczywistości. Nieustannie szuka inspiracji, wręcz żądając jej od świata, a tak naprawdę krok po kroku pikuje w stronę dna, krzywdząc ludzi, pijąc i narkotyzując się. Antypatia, jaką czytelnik może odczuwać wobec narratora staje się wprost proporcjonalna do jego postępującego upadku – aż trudno oprzeć się wrażeniu, patrząc na jego wybujałe ego, że prawdziwym maluczkim, którym pogardza, jest przede wszystkim czytelnik. „Żywoty maluczkich” byłyby zatem niczym więcej, jak próbą przepracowania pewnych tematów, rodzajem literackiego czyśćca, przez który musi przejść człowiek, aby stać się „prawdziwym” pisarzem. (Jednym z najważniejszych i, jak sądzę, ukrytych tematów tej prozy jest nieobecność mężczyzny (ojca) w życiu narratora i wszechobecność postaci matki). Nie jest to zatem dzieło pierwsze, ale jakby prenatalne, na osi czasu twórczości autora sytuujące się na lewo od punktu zerowego. W tej refleksji wymagana jest oczywiście pewna doza ostrożności, gdyż pomimo silnego aspektu autobiograficznego opowiadań, relacje autor vs. narrator pozostają niejasne.

Pisarstwo Pierre’a Michona to jednak przede wszystkim styl – z niespotykanym pietyzmem dobrane słowa i metafory, utwory zamieszczone w „Żywotach maluczkich” znajdują się niewątpliwie w połowie drogi między prozą a poezją. Każde zdanie jest niezwykle dopracowaną przestrzenią, niepozbawioną również pewnej muzykalności, co czyni z nich rodzaj współczesnych eposów, na podobieństwo średniowiecznej literatury oralnej, wyśpiewywanej przez trubadurów. Styl tej prozy, pomimo iż zasługujący na aplauz, z biegiem czasu jednak coraz bardziej męczy czytelnika i zaciemnia przekaz, choć być może taka właśnie była intencja autora. W opowiadaniu „Żywot braci Bakrootów”, aspirujący do bycia pisarzem narrator, stawia sobie za wzór Racine’a i jego „niezrozumiałe zdania, różne, lecz równe, osobliwe, z których jedno w sposób regularny pokrywało się z drugim niczym ruchy zegarowego wahadła, zdążając do odległego celu (…)”. Taka właśnie jest proza Pierre’a Michona, a jego świat przypomina „w nieskończoność dającą się powiększać kolekcję słów pozwalającą się ze sobą łączyć w nieprzewidywalny sposób”. Na koniec pozostaje tylko zaprosić odważnych do wejścia w ten intensywny świat, w którym poruszamy się wraz z narratorem „znanym mu szlakiem, zaznaczonym śladami jego wad”. Tym z Państwa, którzy nie boją się konfrontacji z jego intensywnością i pesymizmem, zachęcam do zmierzenia się z „Żywotami maluczkich”. Z tym współczesnym eposem, antyewangelią.


Pierre Michon, "Żywoty maluczkich"
Tłumaczenie: Wojciech Gilewski
SW Czytelnik, Warszawa 2006
Seria: "Mała proza"
ISBN 83-07-03066-8
Moja ocena: 6/10

Janusz Głowacki, "Z głowy"

Z GŁOWY DEFINITYWNIE

Są książki, które wraz z wiekiem (czytelnika) przestają się podobać, są też i takie, do których trzeba dojrzeć. „Z głowy”, fabularyzowana autobiografia Janusza Głowackiego (1938-2017) należy zdecydowanie do tego ostatniego grona. Nie pamiętam nawet, który już raz ją przeczytałem. Trzeci? Czwarty? Pamiętam za to, jak bardzo mi się nie podobała, gdy czytałem ją po raz pierwszy, jako szesnastolatek, tuż po jej pierwszym wydaniu przez Świat Książki, w 2004 roku. Odstręczał mnie przede wszystkim wielopiętrowy cynizm autora, wisielczy humor, szarganie świętości. Tak się jednak złożyło, że przez lata Janusz Głowacki stopniowo awansował w mojej hierarchii wraz z rozwojem mojego myślenia o literaturze – dziś już ma status niekwestionowanego mistrza słowa, a to, co wtedy uważałem za główne wady tej prozy, dziś uważam za jej niezaprzeczalne zalety. Głowacki prezentuje bowiem krytyczne i niejednorodne spojrzenie na rzeczywistość, podkreślając, że nie jest ona czarno-biała, co tak bardzo irytuje osoby, mające uproszczone, jednowymiarowe spojrzenie na Polskę i na świat.

Choć trudno oprzeć się wrażeniu, że autobiografia Janusza Głowackiego została przez samego autora nieco podkoloryzowana, tu i ówdzie opatrzona „ozdobnym słowem”, to nie zmienia to faktu, że „Z głowy” to doskonała, a nade wszystko mądra lektura. Czytelnik ma okazję prześledzić drogę życia pisarza, a nadmienić trzeba, że Głowacki miał tych dróg kilka: najpierw drogę do bycia pisarzem (miał co prawda zostać aktorem, ale został wyrzucony ze szkoły teatralnej za kompletny brak zdolności i cynizm, gdy nie chciał, tak jak inni studenci toczyć się po scenie udając jajko). Rzecz jasna, w tle cały czas pojawia się bogate życie nocnej Warszawy (SPATiF, Ściek, Hybrydy itd.), którego Głowacki był wyjątkowo gorliwym uczestnikiem, z całą armią anegdot, ekscesów i osobliwych postaci (np. Jan Himilsbach, który kiedy szedł do knajpy wkładał każdą ze swoich sztucznych szczęk, które nazywał klawiszami, do innej kieszeni, by nie zgubić obu naraz). Pierwsze opowiadania, felietony w warszawskiej „Kulturze” (tu pojawia się tak samo odrażająca, co fascynująca postać Janusza Wilhelmiego, redaktora naczelnego), a wreszcie pierwsze sztuki teatralne i uznanie międzynarodowe. Przełomowym momentem w życiu Głowackiego, jest, jak w przypadku wielu Polaków, grudzień 1981 roku, który pisarza zastaje w Londynie, podczas prób jego sztuki „Kopciuch”. Podejmuje on decyzję o wyjeździe do Stanów Zjednoczonych, „dzikiego kraju, w którym nikt nawet nie wie, kto to jest Himilsbach”, gdzie zaczyna się „zaciskanie zębów, odbierająca sen próba przetrwania i oszczędzanie na wszystkim, nawet na metrze”.

Przepięknie, w stylu jakiejś apoteozy, która przecież jest tak naprawdę „antyapoteozą”, opisuje Głowacki Nowy Jork w rozdziale zatytułowanym „Za duże miasto”: „Nowy Jork jest za duży. Za duży dla stałych mieszkańców, a co dopiero dla emigrantów, którzy codziennie wysypują się setkami z jumbo jetów na lotnisku J.F.K. Delikatnie się ich przesłuchuje, robi zdjęcia, bierze odciski palców, przepuszcza, zawraca, albo aresztuje. A jak przepuszcza, to zaraz potem gdzieś się gubią. Czasem coś tam o nich jeszcze słychać, że coś odkryli albo namalowali, napisali, czy nakręcili. Albo kogoś zabili czy ktoś ich zastrzelił. Ale na ogół rozpuszczają się na dobre”. Tego „rozpuszczenia” doświadczył sam, gdy stwierdził, że „w Nowym Jorku w jednej chwili przestał istnieć Głowacki playboy, środowiskowy pisarz, przewrotny felietonista i ozdoba przyjęć. Narodził się za to przestraszony, źle mówiący po angielsku nieznany pisarz bez pieniędzy”.

I jeszcze o cynizmie, który jest najczęstszym zarzutem wobec Głowackiego i jego prozy, autor w „Z głowy” rozliczył się i z tym zagadnieniem: „(…) zacząłem cynika udawać i doszedłem do dużej wprawy. Ale z udawaniem są zawsze kłopoty (…) Otóż ja się tak przyzwyczaiłem do udawania, że żyję ironicznie, że po paru latach już nie byłem pewien, czy jeszcze udaję”. Podzielam zdecydowanie ironiczny stosunek Głowackiego do życia i myślę sobie, że być może dojrzewanie nierozerwalnie wiąże się z cynicznieniem. Autobiografię Janusza Głowackiego uważam za świetną książkę, im starszy jestem, za każdym razem znajduję w niej coś innego – ciekawe, co znajdę przy ponownej lekturze za kilka lat, kiedy już tak bardzo rozpuszczę się w jednym ze zbyt dużych miast świata, że jedyne, co mi pozostanie, to udawać jajko, albo szumieć jako drzewo.

Tak scharakteryzowano pisarski idiom Głowackiego we wspomnieniu, które ukazało się w GW w dn. 31 października, w przeddzień Wszystkich Świętych: „Niczego nie mówił wprost. O sobie właściwie wcale. I w prozie, i w rozmowie uciekał na piętra wyższe, gdzie mieszka absurd. W finezyjny żart, pikantną anegdotę, ożywcze porównania. Lubił skrót, metaforę i językowy ping-pong. Jeśli piłeczka zgrabnie mu się odbijała, było trochę chichotu, takiego czechowowskiego, najmądrzejszego na świecie”. Janusz Głowacki, tuż przed swoją z lekka surrealistyczną śmiercią w Egipcie, pracował nad „Z głowy 2”. Jak na razie nie wiadomo, czy udało mu się książkę dokończyć i czy to, co autor zdążył napisać kiedykolwiek ujrzy światło dzienne. A tak bardzo już brakuje ironicznego spojrzenia Janusza Głowackiego na coraz bardziej cyniczne czasy. A zatem spóźnione good night, Dżanus, mistrzu. Teraz masz to już wszystko „Z głowy”, definitywnie.


Janusz Głowacki, "Z głowy"
Świat Książki, Warszawa 2004
Wydanie I
ISBN 83-7391-830-2
Moja ocena: 9/10

piątek, 3 listopada 2017

Jerzy J. Fąfara, "Czerwony pająk"

PRZYGODY NIEDOBREGO WOJAKA PODCZAS WOJNY POLSKO-POLSKIEJ

Powieść „Czerwony pająk” Jerzego J. Fąfary (ur. 1956) została opublikowana w 1991 roku, w dziesiątą rocznicę wprowadzenia stanu wojennego. Autor porusza w niej problem tak zwanych kompanii polowych, czyli po prostu pospolitych kryminalistów, wcielonych do LWP w stanie wojennym. Z perspektywy nowo przybyłego, również przymusowo zmobilizowanego podchorążego Andrzeja Borzęckiego, czytelnik zostaje wprowadzony w specyficzne środowisko fikcyjnej (czy aby na pewno?) jednostki wojskowej, położonej nieopodal Warszawy, „w miasteczku małym i brzydkim”, „jednym z tych miejsc, gdzie zaczynają się i kończą wszystkie drogi”. Realia tam panujące są biegunowo odległe od sielskości rodem z dobrego wojaka Szwejka, czy wszystkich innych utworów uprawiających apologię wojskowości. Pijaństwo, narkomania, pobicia i próby samobójcze to codzienna rzeczywistość, z którą muszą się zmagać (także nie święci) oficerowie, chcący przerobić swoich podkomendnych na żołnierzy. W rzeczywistości kompania polowa jest bardziej jednym ze sposobów internowania, niż odbywania służby wojskowej, dlatego też nikt nie ma złudzeń co do skuteczności metod. To po prostu tymczasowo przebrani w mundury pospolici przestępcy, „spasieni na żołnierskim wikcie”, którzy nie przechodzili nawet przez komisję lekarską, a część z nich nie zasługuje nawet na kategorię E. A poza tym, a może właśnie przede wszystkim jest „Czerwony pająk” portretem ówczesnej Polski, szarej, zimnej, byle jakiej, Autor doskonale uchwycił powszechną w tamtych latach polską bylejakość, traktowanej jak prywatny folwark tak samo czerwonych, jak i białych. Podchorąży Borzęcki, w cywilu prawnik administratywista mówi wprost: „Wszystko się zdezaktualizowało… Po wojsku moja wiedza… (…) gdy jest pan przedstawicielem władzy administracyjnej, a jeszcze w naszym kraju, i ma pan wyrokować, co jest słuszne z punktu widzenia tak zwanego dobra społecznego, czy podstaw ustrojowych, to się pan musi dobrze zastanowić, czy dzisiejsze prawo nie okaże się jutro bezprawiem”. Celne, nadal aktualne słowa. Warto dodać, że realia „Czerwonego Pająka", opisane są z najwyższą, momentami zahaczającą o naturalizm dbałością o każdy szczegół, niuans, co sprawia, że poznawanie losów bohaterów jest jeszcze bardziej wstrząsające. W ogóle dbałość o precyzyjne odwzorowanie rzeczywistości uważam za jedną z najważniejszych cech prozy Jerzego Fąfary, dobrze świadczących o jej artystycznym poziomie.

Niezwykle cenię Jerzego J. Fąfarę, nie tylko dlatego, że mam przyjemność znać go osobiście, ani też dlatego, że za kilka tygodni w jego wydawnictwie, Podkarpackim Instytucie Książki i Marketingu, ukaże się mój zbiór wierszy, ale przede wszystkim dlatego, że jest to po prostu znakomity prozaik, wciąż nienależycie doceniony w szerszej, ogólnopolskiej skali. „Czerwony pająk” to chronologicznie rzecz ujmując pierwsza powieść autora, po dwóch zbiorach wierszy: „Kto lepszy” (KAW, 1981), „Po obu stronach twarzy” (KAW, 1986). Czytało mi się ją dosyć ciężko, ale to raczej moja wina, ponieważ trudno o świat bardziej odległy od moich upodobań niż ten, który jest miejscem akcji utworu. Widać jednak, że był to dla Fąfary zaledwie początek drogi w poszukiwaniu własnego oryginalnego prozatorskiego idiomu. Dodajmy z dzisiejszej perspektywy – poszukiwania niezwykle udanego.

Jerzy J. Fąfara, "Czerwony pająk"
Krajowa Agencja Wydawnicza, Rzeszów 1991
Wydanie I
ISBN 83-0303462-6
Moja ocena: 7/10

Emmanuel Carrère, "Powieść rosyjska"

KARIERA CARRÈRE’A

Przyznaję, że ja ignorant, długo byłem przekonany, że autor nazywa się Carrière, czyli Kariera. W języku francuskim „e” z akcentem skierowanym w lewo (tzw. accent grave) jest specyficzną literą, która tworzy wokół siebie specyficzny cień, w którym taka minuskuła jak literka „i” może zniknąć. A zatem Carrère. I jego kariera. Otóż kariera Carrère’a zaczęła się w momencie, w którym obrał on Rosję za główny temat swojej twórczości prozatorskiej. Nie miał on specjalnego wyjścia, staje się to jasne, gdy prześledzi się nieco jego drzewo genealogiczne – dziadkowie pisarza ze strony matki byli imigrantami z Gruzji, ojciec Louis Carrère jest sowietologiem, a matka, Hélène Carrère d'Encausse historyczką specjalizującą się w tematyce rosyjskiej, od 1990 roku członkinią Akademii Francuskiej (w tym od 1999 stałym jej sekretarzem).

„Powieść rosyjska” w zasadzie nie jest powieścią, gdyż tak naprawdę jest na poły autobiograficzny zapis zdarzeń z życia Emmanuela Carrère’a z lat 2000-2003, czasów, w których pracował nad filmem dokumentalnym „Powrót do Kotielnicza”. Polifoniczna akcja utworu rozgrywa się na trzech płaszczyznach – pierwszym wątkiem, od którego wszystko się zaczyna jest historia Andrása Tomy, Węgra, który spędził 56 lat w szpitalu psychiatrycznym w rzeczonym Kotielniczu. Od tego momentu rozpoczyna się fascynacja Carrère’a tą mieściną, położoną w zachodniej Rosji, w obwodzie kirowskim. Autor bowiem zaczyna dostrzegać analogię z historią swojego dziadka, Gruzina Georgesa Zurabiszwilego, zaginionego dokładnie w tym samym roku, co Węgier (najprawdopodobniej zabitego przez ruch oporu za kolaborację z Niemcami). Z kolei, zbiegiem okoliczności, pradziadek autora, był przed wojną wicegubernatorem w Wiatce, miejscowości położonej nieopodal Kotielnicza. Ostatni wątek jest wątkiem miłosnym, opisującym specyficzny, nieustannie zmierzający w stronę patologii związek Emmanuela z jego partnerką, Sophie.

„Dlaczego zatem jeżdżę do Rosji, dlaczego wracam do Kotielnicza, jeśli nie dlatego, że tutaj osiadł na mieliźnie los tamtego Węgra, co mi pozwala przybliżyć się okrężną drogą do losu dziadka?”. Carrère jedzie do Kotielnicza, by nakręcić tam film dokumentalny. Jedzie bez nakreślonego celu, scenariusza, wierząc, że temat znajdzie się sam. Dopiero później okazuje się, że będzie to film o morderstwie. Jednak dla Carrère’a „Powrót do Kotielnicza” to coś więcej – to przede wszystkim film poświęcony jego rodzinie, rozliczenie się z ciążącym od lat nad jego rodziną fatum zaginionego dziadka. Chodziło zwłaszcza o to, by osobę zaginioną uznać za zmarłą, opłakać i pochować. „Powrót do Kotielnicza” to droga zneurotyzowanego pisarza ku wyzwoleniu. W tym miejscu wypada przerwać streszczenie, by nie ujawnić zbyt wiele z fabuły utworu.

„Powieść rosyjska” to wspaniała, intrygująca, brawurowa proza, którą przeczytałem (niemal) jednym tchem, niezmiennie zapartym. Momentami ostra, momentami obsceniczna (patrz: nowelka Emmanuela dla Sophie, a właściwie cały wątek erotyczny), niekiedy budząca sprzeciw. Z pewnością wywołująca skrajne emocje, a o to przecież chodzi w literaturze. Jest dla mnie jasne, że będę wracał do twórczości Emmanuela Carrère’a, niezależnie od tego jak potoczy się jego kariera. Kariera Carrère’a.


Emmanuel Carrère, "Powieść rosyjska"
Tłumaczenie: Anna Trznadel-Szczepanek
Wydawnictwo MUZA S.A, Warszawa 2008
Seria: Kalejdoskop
ISBN 978-83-7495-475-4
Moja ocena: 8/10

Andrzej Kasperek, "Back in the DDR i inne opowiadania"

Nieprzypadkowo „Back in the DDR i inne opowiadania”, zbiór prozatorskich miniatur Andrzeja Kasperka (ur. 1958) został opublikowany nakładem wydawnictwa Słowo/ obraz terytoria w znakomitej serii „Świadectwa”. 20 opowiadań zamieszczonych w tym tomie to właśnie opowiadania o przeszłości. Co ciekawe, zbiór skomponowany został w sposób chronologiczny – silnie naznaczone autobiografizmem opowiadania zabierają czytelnika w coraz mniej odległe współczesności czasy, wraz z dojrzewającym bohaterem. Zasadniczym elementem łączącym wszystkie teksty Andrzeja Kasperka, tematem tej książki jest nostalgia za minionym czasem. Wielce trafna wydaje się opinia Pawła Huellego na temat tej prozy, której siłą jest: „(…) realizm niepozbawiony nostalgii i głębokiej refleksji o przemijalności wszystkiego: ludzi, rzeczy, całych światów”. Jednocześnie bohater ciągle sprawia wrażenie osoby uwikłanej w historię – począwszy od rodzinnych reminiscencji wojennych, na zmaganiach z wiadomymi represjami lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych w Polsce. Ale „to nie tęsknota za komuną/ To jest tęsknota za młodością”, jak śpiewał Andrzej Sikorowski w jednej ze swoich piosenek. Wspomnijmy jeszcze o wyjątkowym miejscu urodzenia autora, w którym rozpoczęła się jego intelektualna biografia – Żuławach, w czasach przedwojennych prawdziwym tyglu kultur.

Lektura „Back in the DDR” zapewnia czytelnikowi nieustanną huśtawkę nastrojów, autor bowiem, często nawet na przestrzeni jednego opowiadania, żongluje tonacjami – od ironiczno-humorystycznej do nostalgii, niepozbawionej patosu i wzruszenia. Państwa ocenie pozostawiam to, która z tonacji okazuje się dominująca w ostatecznym rozrachunku, ale ostatnie opowiadanie zbioru jest bardzo mocnym akcentem i nie pozostawia wielu złudzeń. Całość napisana jest znakomitym, wyszukanym i lekkim językiem – z pewnością Andrzej Kasperek posiada swój własny literacki idiom, jak często bywa w przypadku późnych debiutantów (2010, w wieku 52 lat). Jednocześnie nie sposób nie zauważyć, jak dalece erudycyjna jest to proza, opowiadania pełne są intertekstualnych aluzji, ukrytych cytatów, wrażeń z lektur. To również nie powinno dziwić, gdy zapoznamy się nieco z biografią Andrzeja Kasperka, pisarza, polonisty, absolwenta Uniwersytetu Gdańskiego (seminarzysty prof. Marii Janion), od 2016 roku doktora nauk humanistycznych na podstawie rozprawy zatytułowanej „Sztuka ekfrazy w twórczości poetyckiej Jacka Kaczmarskiego”. Tak zwani „późni doktoranci” budzą zawsze mój niekłamany podziw.

Pośród wielu określeń, jakimi można by opisać prozę Andrzeja Kasperka nasuwa mi się zwłaszcza jedno – apoteoza pamięci. Można zaryzykować stwierdzenie, że Andrzej Kasperek czuje się w pewnym stopniu spadkobiercą frazy Herberta „masz mało czasu/ trzeba dać świadectwo”. I właśnie dlatego z pełnym przekonaniem polecam niezwykle wartościową prozę „żuławskiego Prousta”.


Andrzej Kasperek, "Back in the DDR i inne opowiadania"
Wydawnictwo Słowo/ obraz terytoria, Gdańsk 2010
Seria: Świadectwa
Wydanie I
ISBN 978-83-7453-984-5
Moja ocena: 7/10

Hermann Hesse, "Wilk stepowy"

„Wilk stepowy” Hermanna Hessego to podwójne lustro – nie dość, że odbija się w nim cała epoka, to jeszcze każdy człowiek może się w niej przejrzeć i w losach głównego bohatera, Harry’ego Hallera, dostrzec cząstkę siebie. Już na wstępie pozwolę sobie na zwrócenie uwagi, jak dalece i niepokojąco prorocze jest to dzieło – pacyfista Hesse już w 1927 roku uważał, że kolejna wielka wojna jest nieunikniona. Ktoś napisał, że „Wilkiem stepowym” mogą zachwycić się ludzie posiadający cząstkę schizofrenicznego umysłu, sami będący takimi właśnie „wilkami stepowymi”. Ja odnalazłem zaskakująco wiele, zbyt wiele podobieństw, co spowodowało, że lektura książki zafundowała mi wiele różnych, często skrajnych emocji. To opowieść przede wszystkim o nieprzystosowaniu do świata i panujących w nim norm, złożoności ludzkiej psychiki. Otóż Hesse postuluje, że człowiek często ma w sobie, nie jak uważa się powszechnie, dwie przeciwstawne natury, ale ich całe mnóstwo. Perypetie głównego bohatera są bardzo bliskie moim dotychczasowym przemyśleniom. Jednak myślę, że przy lekturze „Wilka stepowego” niezbędna jest ostrożność, momentami roznosi się nad nią niebezpieczne odium nietzscheanizmu – każdy bowiem podświadomie jest skłonny uznać się za jednostkę wybitną, która ma prawo negować zastane normy społeczne, tak jak Harry Haller. Tymczasem to musi się „w ogniu przepalić”, samemu sobie trzeba udowodnić, że jest się człowiekiem krańcowym. Nie napiszę niestety zbyt wiele, być może tak to już jest, że najtrudniej pisze się o dziełach najwybitniejszych. Sądzę, że nie pomylę się wiele, konkludując, że oto za sprawą „Wilka stepowego, napotkałem jedną z najważniejszych lektur dla mojej tożsamości, nie tylko czytelniczej.

Hermann Hesse, "Wilk stepowy"
Tłumaczenie: Gabriela Mycielska
Wydawnictwo Media Rodzina, Poznań 2017
ISBN 978-83-8008-258-8
Moja ocena: 9/10

Jerzy Pilch, Ewelina Pietrowiak, "Inne ochoty"

JERZEGO PILCHA GAWĘDY ZEBRANE

„Język nikczemnieje, ale w tym ułomnym języku istnieje opowieść” – tak odpowiada Jerzy Pilch na pytanie, czy sztuka opowiadania zanika. Wydaje mi się, że to zdanie można bez przesady uznać za kwintesencję tej książki. „Inne ochoty” – wywiad-rzeka, przeprowadzony przez Ewelinę Pietrowiak (ur. 1977), przyjaciółkę pisarza i przez kilka lat również jego życiową partnerkę jest kontynuacją wydanej półtora roku temu książki „Zawsze nie ma nigdy”. Jak sugerują blurby ma to być „druga runda rozgrywki Pietrowiak-Pilch” – jest to dosyć ryzykowne stwierdzenie, bowiem nie ma tu mowy o żadnych słownych przepychankach, żadnej walce między rozmówcami. Im po prostu zwyczajnie dobrze się ze sobą rozmawia i ten klimat jest na kartach książki odczuwalny, rozmowa nie sprawia wrażenia sztucznej, a Ewelina Pietrowiak zadaje mądre, wyważone pytania.

Książkę tę bez wątpienia charakteryzuje eklektyzm tematyczny i kontrast. Zadziwia bowiem łatwość z jaką rozmówcy przeskakują od tematów uniwersalnych i zasadniczych, do kontrapunktowo doraźnych i ulotnych. Obraz pisarza, jaki wyłania się z lektury tych blisko 240 stron to portret coraz bardziej krańcowego samotnika, mizogina i cynika, ale… niesamowicie sympatycznego. Z tego właśnie powodu czytelnik nie znajdzie tu wielu komentarzy do aktualnej rzeczywistości, również politycznej, gdyż eremita-Pilch, w swojej warszawskiej wieży z kości słoniowej przy ulicy Hożej telewizora używa już wyłącznie do oglądania meczów piłki nożnej. Widać też wyraźnie, również na zdjęciu zamieszczonym na okładce, że pisarz z biegiem czasu staje się coraz bardziej kruchy fizycznie, ale pod względem intelektualnym pozostaje nadal, by użyć jego ulubionego zwrotu „w olimpijskiej formie”. Cieszę się też bardzo z informacji, że pracuje nad nowymi książkami – wiadomo już, że na jesienie 2018 roku ma ukazać się trzecia część dzienników, tu jednak dowiadujemy się, że można się spodziewać także nowej powieści – będzie ona nosiła tytuł „Żywego ducha” i opowiadała o człowieku, doświadczającym krańcowej samotności. Jak twierdzi Pilch: „Bohater, który mi towarzyszy, zawsze jest w pewnym sensie moim alter ego, jak ja miałem trzydzieści, to on miał trzydzieści, jak miałem czterdzieści, też był moim rówieśnikiem, teraz jestem stary i schorowany i narratorem mojej najnowszej książki jest stary, schorowany człowiek”. Pozostaje jedynie mieć nadzieję, że Ewelina Pietrowiak i Jerzy Pilch wkrótce spotkają się znowu, by sobie pogadać, a gawędy zamieszczone w tym tomie nie będą musiały być opatrzone definitywnym przymiotnikiem „zebrane”.

Dla niektórych najbardziej zaskakujący może być fakt, że w całej książce „Inne ochoty” nie pada ani jedno słowo o alkoholu, czy o innych ekscesach (no, może z wyjątkiem drobnej aluzji o wydarzeniach, które miały miejsce na trzymiesięcznym stypendium dla pisarzy w Stanach Zjednoczonych). I choć „Inne ochoty” pod względem ciężaru gatunkowego poruszonych tematów nie sprawiają tak dobrego wrażenia, jak pierwsza część rozmowy – „Zawsze nie ma nigdy”, nadal jest to warta samodzielnego odkrycia kopalnia złotych myśli, którą chciałbym polecić Państwa uwadze.


Jerzy Pilch, Ewelina Pietrowiak, "Inne ochoty"

Wydawnictwo Literackie, Kraków 2017
Wydanie I
ISBN 978-83-08-06396-5
Moja ocena: 7/10

czwartek, 12 października 2017

Charles Bukowski, "O kotach"

NOW I WANNA BE YOUR CAT

Gdy onegdaj pojawiła się zapowiedź książki Charlesa Bukowskiego „O kotach”, na facebookowym profilu „Bukowski lubi się napić” wiele osób zastanawiało się, czy zaprezentowana okładka, to nie przypadkiem jakiś żart. Okazało się, że bynajmniej.

Nigdy nie byłem zwolennikiem wydawania tego typu pozycji – eklektycznych wyimków z twórczości, których pisarz nie opublikował za życia. Takim właśnie dziełem jest książka „O kotach”, publikacją wydaną jednak mocno „na siłę”. Nie należy jednak za to winić wydawnictwa Noir sur Blanc, a aktualnych dysponentów praw autorskich Charlesa Bukowskiego, chcących za wszelką cenę wyżyłować każdy grosz z pisarstwa zmarłego 23 lata temu autora. W zeszłym roku ukazał się w Stanach Zjednoczonych jeszcze jeden podobny, jak mniemam, zbiór, zatytułowany „On love” – czytelnik polski musi zatem mentalnie przygotować się na czekającą go w przyszłym roku konfrontację z książką Charlesa Bukowskiego „O miłości”. Ale nie będzie problemu, opatrzy się taki zbiór słodką okładką, utrzymaną w tonacji cukierkowej, co spowoduje wzrost zainteresowania pisarstwem Bukowskiego wśród dojrzewających nastolatek. Tylko czy to będzie prawdziwy, „kanoniczny” Bukowski? Śmiem wątpić.

OK, przyznaję – ta książka ma „momenty” – mocne, ironiczne, okraszone specyficznym humorem, jak choćby wiersze „Portret duszy dla much”, „Widok na kocie jaja”, czy „Historia twardego skurwiela”, ale w większości przypadków raczej zauważalne jest, że są to głównie odrzuty z twórczości, których Bukowski z jakiegoś powodu nie opublikował wcześniej, lub zamieszczał w trzeciorzędnych czasopismach literackich o marginalnych nakładach. Zupełnie nie rozumiem również, jaki cel przyświecał tłumaczowi, Michałowi Kłobukowskiemu, który w paru miejscach tego tomiku podejmuje dosyć nieporadne próby stylizowania narracji, żeby upodobnić ją… do czego właściwie? do wiejskiej gwary?: „Był raz pewien starzec, który umarł samotnie jak Buk, ni mioł kobity, ale mioł kota i umarł sam jeden, i minęło wiele dni, bidny starowina wziął i zaśmiardł (…)”.

Natomiast niewątpliwą zaletą książki „O kotach” jest zaprezentowanie nowego, znacznie bliższego prawdy wizerunku autora, różniącego się jednak znacznie od swojego literackiego porte-parole, Henry’ego Chinaskiego. W urywkach prozy i poezji Bukowskiego, poświęconej kotom, pod płaszczykiem tak charakterystycznej dla niego mizantropii, pozerstwa i „bitnikowskiej dzikości” daje się zauważyć głęboki, choć nieco chropowaty liryzm. I oczywiście wielka miłość do zwierząt – znajdziemy tu wiele opisów, jak Bukowski przygarniał kolejne koty, nierzadko ratując im życie. „«mój boże – powiedzą ludzie – Chinaski nic tylko pisze/ o kotach»!/ «mój boże – mówili dawniej – Chinaski nic tylko pisze/ o kurwach!»”. Bukowski, co jednak jest pewną nowością, zdaje się utożsamiać z kotami doświadczonymi przez los: „Lekarz powiedział: «Tego kota dwa razy przejechało auto, ktoś go kiedyś postrzelił, no i obcięto mu ogon». Ja na to: «Ten kot, to ja».” Istna ludzko-kocia konfraternia wykolejeńców, cichy sojusz istot pokiereszowanych przez życie.

„Dobrze jest mieć przy sobie kilka kotów. Kiedy źle się czujesz, wystarczy na nie spojrzeć i zaraz ci się poprawi humor, bo one wiedzą, że wszystko jest tylko takie, jakie jest. Nie ma czym się podniecać. Wiedzą to i już. To wybawcy. Im więcej człowiek ma kotów, tym dłużej żyje. Jeżeli masz ich sto, pożyjesz dziesięć razy dłużej, niż gdybyś miał dziesięć. Kiedyś ktoś to odkryje i odtąd ludzie będą trzymać po tysiąc kotów i żyć wiecznie”. Charles Bukowski nie był jedyny. Wielu pisarzy deklarowało swoją miłość do kotów – Hemingway, Pilch, Poe, Sartre, Szymborska, Filipowicz. Jednak, jak już pisałem w prozie Bukowskiego jest coś takiego, że się mu bezgranicznie wierzy i chce się być takim, jak on – nawet jeśli na co dzień prowadzi się diametralnie inne życie niż bohaterowie jego utworów. I w tym kontekście, pomimo wszystkich zarzutów wobec omawianej książki, Bukowski przekonuje do miłości do kotów mnie, zadeklarowanego i wieloletniego psiarza. Do tego stopnia, że tak, jak w tytule – trawestuję sobie starą piosenkę Iggy Popa i zespołu the Stooges: „Nie ma świata – skończył się. Teraz chcę być twoim… kotem. Well c’mon!”.


Charles Bukowski, "O kotach"
Tłumaczenie: Michał Kłobukowski
Wydawnictwo Noir sur Blanc, Warszawa 2017
Wydanie I
ISBN 978-83-65613-45-5
Moja ocena: 4/10

środa, 11 października 2017

Hermann Burger, "Diabelli i inne pisma do dyrekcji"

NAPISAĆ LIST ZA WSZELKĄ CENĘ


Po raz drugi w niedługim czasie spotykam na swojej czytelniczej drodze pisarza szwajcarskiego – i trudno oprzeć się wrażeniu, że nad jego prozą unosi się takie samo suicydalne odium. Pisarz, o którym mowa – Hermann Burger (1942-1989) zakończył bowiem życie przedwcześnie, zażywając garść środków nasennych. Co ciekawe, miało to miejsce 28 lutego 1989 roku, czyli trochę ponad dwa tygodnie po tajemniczej śmierci Thomasa Bernarda (1931-1989), który był dla Burgera źródłem inspiracji, Szwajcar nazywał go wprost „nauczycielem w dziedzinie prozy”. Hermann Burger był osobliwą postacią, z jednej strony poważny nauczyciel akademicki, doktor literaturoznawstwa na Politechnice Zuryskiej, z drugiej zaś – oryginalny pisarz o wyjątkowym idiomie, budzący skrajne reakcje krytyki literackiej. Od zachwytów aż po opinię pewnego krytyka z Frankfurter Allgemeine Zeitung: „Burger nie jest pisarzem czy filozofem, jest piszącym czytelnikiem…, kimś, kto istotnie posiada szczególne umiejętności artykulacyjne, lecz potrafi z ich pomocą przepisywać jedynie swoje doświadczenia czytelnicze”.

Rzeczywiście, obcowanie z prozą opublikowaną w książce „Diabelli oraz inne pisma do dyrekcji” (jedynym, jak dotąd przekładzie Burgera na język polski), można zaliczyć w poczet osobliwych doświadczeń literackich. Czytelnik ma okazję zapoznać się z czterema tragikomicznymi opowiadaniami, napisanymi w formie listów, skierowanych do różnych tzw. wyższych instancji. Nadawcami owych listów są kolejno: kandydat na pomocnika orkiestry, prestidigitator kończący karierę, asystent tajemniczego „tanatozofa” oraz nocny portier-inwalida. Jak widać, są to przedstawiciele dość niecodziennych zawodów. Jak słusznie zauważa w posłowiu tłumacz książki, Jacek Stanisław Buras: „(…) to ludzie rozerwani, chorobliwie nadwrażliwi, opętani jakąś na ogół absurdalną misją, często na pograniczu obłędu. Są typowymi outsiderami, przeważnie z racji wykonywanego zawodu, ludźmi o wybujałej ambicji, na swój sposób nawet genialnymi, ale zarazem zbyt słabymi, aby unieść ciężar własnych, na ogół dziwacznych i skrajnych zamierzeń. Są, co charakterystyczne, chorzy bardziej niż otaczający ich, niewątpliwie również chory świat, zarazem praprzyczyna ich choroby”. Proza Burgera to niewątpliwie oddanie głosu podmiotom słabym, niepotrzebnym, wykluczonym. Bohaterowie piszą swoje listy, prowadząc w nich wywody, perorują chcąc udowodnić swoje racje. Książka „Diabelli i inne pisma do dyrekcji” mogłaby być zatem powieścią epistolarną. Ale nią nie jest, co najwyżej połowicznie. Wymowny jest fakt braku odpowiedzi, milczenia drugiej strony, w domyśle – nieistnienia adresata. Trudno oprzeć się wrażeniu, że teksty opublikowane w tym zbiorze tak naprawdę wcale nie są listami, a zapisem monologów pacjentów jednej z sal szpitala psychiatrycznego.

Zwracają uwagę i intrygują przede wszystkim mistrzowska, błazeńska forma i paranoidalne słownictwo tych tekstów. W obliczu skrajnie uporządkowanego, znormalizowanego i sztywnego społeczeństwa szwajcarskiego, Burger chciał nieco wywrócić ten porządek, rzucić wyzwanie konformistycznym pisarzom, sprowokować czytelnika do niezależnego myślenia. Obdarzył literaturę szwajcarską pierwiastkiem szaleństwa twórczego. Element komiczny tych tekstów jest jednak zaledwie kamuflażem, za którym kryje się wielki tragizm i katastroficzna wizja świata. Na tenże aspekt zwracał uwagę również poprzedni Szwajcar, którego niedawno miałem okazję czytać – Lukas Bärfuss, w powieści pt. „Koala”. Chodzi, jak pisze Buras: „o skrajnie pesymistyczną ocenę przydatności niekonwencjonalnie ukształtowanej jednostki w znormalizowanym świecie”. Ta postawa Hermanna Burgera została nazwana przez krytykę „uniwersalnym poczuciem katastrofy”.
Oczywiście, rzeczywistość literacka i prawdziwe życie nieustannie mieszają się ze sobą w tyglu codziennych zdarzeń i dlatego trudno oprzeć się wrażeniu, że Hermann Burger w swojej prozie portretował głównie samego siebie. Jedna ze stworzonych przez niego postaci – powie wprost: „Moja wyobraźnia zawsze była większa od zdolności życia, powiedziałbym, że ta druga miała się do tej pierwszej jak jeden do nieskończoności (…)”. To jakby porte-parole autora, pisarza wybitnego, niekonwencjonalnego, ale chyba zanadto oryginalnego – i przez to – niepotrzebnego, jak jego postaci. Przez lata cierpiący na cyklicznie nawracającą depresję, niezdolny do pracy – co w konsekwencji przesądziło o jego losie.

Rzecz jasna, polecam książkę Hermanna Burgera z pełnym przekonaniem. Dobrze jest czasem wejść w inny strumień świadomości, w chwile kontrolowanego szaleństwa, dopóki możliwe jest wyjście. Poznać siebie, pisząc list do wyższej instancji, za wszelką cenę. Nawet jeśli adresat już nie istnieje. Poszukać podobieństw, przerazić się.


Hermann Burger, "Diabelli i inne pisma do dyrekcji"
Tłumaczenie: Jacek St. Buras
Wydawnictwo Słowo/obraz terytoria, Gdańsk 2006
Seria: Małe pasaże
Wydanie I
ISBN 83-7453-667-5
Moja ocena: 7/10

piątek, 6 października 2017

Piotr Pustelnik, Piotr Trybalski, "Ja, pustelnik. Autobiografia"



„GÓRY SĄ ŚRODKIEM”, CZYLI ŚCIEŻKA GÓRY PIOTRA PUSTELNIKA

W mojej osobistej hierarchii autorytetów himalaiści zajmują wysoką pozycję. Takich ludzi, jak: Wanda Rutkiewicz, Jerzy Kukuczka, Krzysztof Wielicki, Andrzej Zawada, Leszek Cichy, Ryszard Pawłowski, Wojciech Kurtyka i całą plejadę innych wybitnych nazwisk stawiam wyżej od gwiazd rocka. W tym gronie poczesne miejsce zajmuje również bohater niniejszej książki – Piotr Pustelnik (ur. 1951), wybitny wspinacz, obecny prezes Polskiego Związku Alpinizmu.

Dzięki autobiografii, powstałej przy współudziale Piotra Trybalskiego (ur. 1975), czytelnik ma okazję zapoznać się z niebanalnym życiorysem himalaisty, który jako dwudziesty pierwszy człowiek i trzeci Polak w historii (po Jerzym Kukuczce i Krzysztofie Wielickim) w latach 1990-2010 zdobył Koronę Himalajów i Karakorum. Co ciekawe, swoją przygodę ze szczytami ośmiotysięcznymi rozpoczął późno – bo mając aż 39 lat, czyli w wieku, w którym niektórzy himalaiści zmierzają już raczej w kierunku końca kariery. Bo też z początku nic nie zapowiadało tego, że jego życie tak nierozerwalnie zwiąże się z górami – po zdiagnozowanej w dzieciństwie poważnej chorobie serca (blok przedsionkowo-komorowy pierwszego stopnia), był dzieckiem wątłym, chorowitym i otoczonym przesadną opieką rodziców, „żyjącym pod kloszem” w rodzinnym domu. „Byłem mimozą" - powie o sobie nie bez ironii. I ten właśnie obrazek siebie, jako istoty kruchej i słabej, przetrwał w świadomości Piotra Pustelnika, stał się demonem, który budził się w nim w Himalajach, gdy zdarzały się jakieś trudności.

„Ja, pustelnik” to bowiem w dużej mierze opowieść o strachu. „Strach to moje drugie imię. Zawsze się bałem. Kiedyś bałem się skrycie, potem otwarcie. (…) Wyobraźnia podsuwała mi katastroficzne wizje. Bałem się odpaść od ściany, bałem się wyzwań – nowych dróg, bałem się zrobić coś, czego nie mogłem kontrolować. Przez lata zrozumiałem, że strach nie powszednieje, nie da się do niego przyzwyczaić” (str. 462-463). Na przestrzeni blisko pięciuset stron wspomnień wyłania się obraz człowieka, głęboko pragmatycznego, ostrożnego, analizującego wszystkie za i przeciw, himalaisty o głębokim backgroundzie intelektualnym. Górskiego myśliciela, czy wręcz filozofa. Myślę, że czegoś takiego zabrakło choćby Jerzemu Kukuczce, co przypieczętowało jego los. Pustelnik wielką wagę przywiązuje do zasad etycznych, fair play, partnerstwa… Sam stracił możliwość zdobycia kilku szczytów ośmiotysięcznych tylko dlatego, że angażował się w akcje ratunkowe, zamiast przeć do góry. W postrzeganiu himalaistów często pokutuje sposób postrzegania ich, jako bohaterów – otóż Pustelnik nie chciał być bohaterem na siłę i potrafił odróżnić ryzyko od ryzykanctwa. Pustelnik mawia: „dobry himalaista, to żywy himalaista”. Dlatego też działalność górska Piotra Pustelnika (wejścia wyłącznie letnie, w większości ze wspomaganiem tlenowym i znanymi już drogami) wzbudziła wiele kontrowersji w tzw. „środowisku” – twierdzono (m.in. wspomniany już wcześniej Ryszard Pawłowski), że „to osiągnięcie nie miało charakteru sportowego, tylko kolekcjonerski”, że „to osobisty sukces, ale w historii polskiego alpinizmu nie ma większego znaczenia”. Na jednym z forów internetowych sam spotkałem się z opinią, jednego ze „znawców”, który pogardliwie nazwał Piotra Pustelnika „harcerzykiem”. Choć sam zainteresowany podchodzi do tych sądów z dużą rezerwą, ja uważam, że to wysoce niesłuszne i niesprawiedliwe opinie. Każdy himalaista ma własną „ścieżkę góry” – nieprzypadkowo książkę otwiera cytat z Waltera Bonattiego (alpinista włoski, 1930-2011): „Góry są środkiem, człowiek jest celem. Nie chodzi o to, aby wejść na szczyt, robi się to, aby stać się kimś lepszym”. Nie można nikogo zmuszać, aby położył na szali własne życie.

Wspomnienia himalaistów często są tak fascynujące, że czyta się je jak dobrą powieść przygodową – tak jest właśnie w przypadku „Ja, pustelnik”. To pasjonująca opowieść o wartościach i demonach, które pchały Piotra Pustelnika w góry – jak sam przyznaje, są to: przypadek, (paniczny) strach i partnerstwo. Jednak, jak na powieść przygodową przystało, muszą być również zwroty akcji – w pewnym stopniu jest to również książka o wielkiej samotności – osobistych konsekwencjach, jakie często musi ponieść himalaista, spędzający połowę życia w górach. Jestem przekonany, że również dla osób na co dzień nie interesujących się zbytnio himalaizmem, wspomnienia Pustelnika mogą okazać się interesujące, bowiem jest to książka, która opowiada o wartościach. Uniwersalnych, bo przecież każdy ma swoje Himalaje.


Piotr Pustelnik, Piotr Trybalski, "Ja, pustelnik. Autobiografia"
Wydawnictwo Literackie, Kraków 2017
Wydanie I
ISBN 978-83-08-06319-4
Moja ocena: 9/10

wtorek, 3 października 2017

Dany Laferrière, "Kraj bez kapelusza"

REPORTAŻ Z KRAINY UMARŁYCH

Powieść Dany’ego Laferrière’a (ur. 1953) zabiera nas w podróż po Haiti, ojczyźnie autora. Narrator, a w zasadzie sam autor (bohater nazywa się bowiem Laferrière, jego matka zaś nazywa go Starym Gnatem) po dwudziestoletnim pobycie za granicą, wygnany w czasach reżimu Jean-Claude’a Duvaliera, powraca do kraju, by napisać książkę. W poszukiwaniu wspomnień włóczy się ulicami stolicy – Port-au-Prince, próbując na nowo odnaleźć przymusowo przerwaną nić życia. Obraz, jaki tam zastaje, jest biegunowo odległy od karaibskich miasteczek, pokazywanych w przewodnikach turystycznych – jest to kraj ze wszech miar doświadczony konfliktami, nędzą, brudem i przestępczością. Laferrière porównuje Haiti do „zalanego słońcem kamyka, którego czepia się siedem milionów wygłodzonych mężczyzn, kobiet i dzieci” To kraj „spoconego tłumu. Tłumu wyjącego. Nieustającej kakofonii, permanentnego bałaganu”. Port-au-Prince to zaś „niebywale przeludniona metropolia (miasto zbudowane dla ledwie dwustu tysięcy mieszkańców dzisiaj mieści niemal dwa miliony histeryków)”. Jako że powieść powstała w 1996 roku, dane te są już mocno zdezaktualizowane, tragiczne trzęsienie ziemi w 2010 roku spowodowało śmierć ponad trzystu tysięcy osób.

Po tak wielu tragicznych zdarzeniach, które na trwałe naznaczyły ten kraj, zatarła się na Haiti granica między żywymi a umarłymi – choć to kraj w większości chrześcijański, to jednak nadal bardzo silne są tam wierzenia voodoo i związane z tym kultem zabobony. Nie ma na przykład niczego nadzwyczajnego w fakcie, że umarli zwyczajnie chodzą ulicami miasta. Laferrière zastanawia się, czy po tym, wszystkim co się wydarzyło, mieszkańcy tego kraju mogą w ogóle być jeszcze żywi. Uważa, że Haiti to tak naprawdę dwa kraje – inny w dzień inny w nocy. Rozróżnienie to jest widoczne w kompozycji powieści, która naprzemiennie składa się z części zatytułowanych „kraj na jawie” i „kraj we śnie”. Okazuje się ponadto, że w jednej z prowincjonalnych mieścin, o nazwie Bombardopolis, formowana jest cała armia umarłych, która może zostać użyta do celów politycznych. W końcu narrator decyduje się przekroczyć granicę, wejść do krainy umarłych (która nazywana jest, jak w tytule – „krajem bez kapelusza”).

Dany Laferrière, pomimo całego tragizmu, jakim został dotknięty jego kraj, nie epatuje naturalizmem – zręcznie i z dozą specyficznego poczucia humoru opisując przeżyte sytuacje. Nade wszystko jednak uważa się za obserwatora, osobę która najbardziej lubi patrzeć. Celne spostrzeżenia narratora dotyczą również, znajdującej się cały czas na złowieszczym drugim planie, polityki: „Jest nas siedem milionów Haitańczyków i każdy chce zostać prezydentem tego kraju (…) Wiesz, co powiedział pewnego dnia papa Duvalier? Powiedział, że rządzenie Haiti wymaga tyle energii, że wystarczyłaby jedna czwarta tego i mógłby rządzić Stanami Zjednoczonymi, i to pracując tylko w weekendy (…) Wierzę, mu bo każdy prezydent Haiti ma siedem milionów rywali. Powinno się im wszystkim pozwolić zostać prezydentami przynajmniej na jeden dzień w życiu, ale to by nie zadziałało, bo oni by chcieli dożywotnio. Może trzeba im wszystkim pozwolić zostać prezydentami jednocześnie: siedem milionów prezydentów. A i tak znalazłby się co najmniej jeden, co chciałby zostać prezydentem prezydentów… (str. 221). Ten cytat, jakkolwiek przydługi i niepozbawiony elementu komicznego, ma sporo wspólnego z prawdą – od 30 lat Haiti miało bowiem 21 prezydentów, kraj ten daleki jest od stabilizacji na poziomie politycznym.

Te z fragmentów powieści, które opatrzone są podtytułem „kraj na jawie”, składają się z fragmentarycznych wspomnień, odczuć, spostrzeżeń głównego bohatera, będących właśnie wynikiem wnikliwej obserwacji, prowadzonej przez człowieka, który próbuje na nowo zrozumieć i ogarnąć myślą swój kraj, po zbyt długiej w nim nieobecności. Cała powieść „Kraj bez kapelusza” jest w gruncie rzeczy utworem hybrydowym – mieszaniną gatunków: reportażu, science-fiction, czy tekstu socjologicznego. Myślę, że pozwala to umieścić Dany’ego Laferrière’a w gronie twórców posługujących się metodą brikolażu intelektualnego – pojęcia ukutego przez Claude’a Lévi-Straussa, której główną myślą było „tout ça peut toujours servir” (franc. „wszystko może się przydać”)

Nieczęsto polskiemu czytelnikowi nadarza się okazja na zetknięcie z literaturą haitańską – teraz staje się to możliwe za przyczyną fascynującej serii wydawniczej krakowskiego wydawnictwa Karakter. A ja to zetknięcie, choćby miało się ono okazać incydentalne – polecam Państwu zdecydowanie.


Dany Laferrière, "Kraj bez kapelusza"
Wydawnictwo Karakter, Kraków 2011
Tłumaczenie: Tomasz Surdykowski
Wydanie I
ISBN 978-83-62376-07-0
Moja ocena: 7/10

piątek, 29 września 2017

Wioletta Grzegorzewska, "Stancje"

ZNAD ROZLEWISK TAMIZY DO MIASTA MEDALIKÓW


Proza Wioletty Grzegorzewskiej (ur. 1974) to jeden z najciekawszych, oryginalnych, nowych głosów w polskiej literaturze. Autorkę ceniłem dotychczas jako utalentowaną poetkę, jednak wydaje się, że dopiero za przyczyną wydanej w 2014 roku debiutanckiej powieści pt. „Guguły”, zaczyna ona święcić triumfy i przeżywać swoje pięć minut (które trwają już 3 lata i niech trwają jak najdłużej). Nota bene: za tłumaczenie debiutanckiej powieści na język angielski pt. „Swallowing Mercury” (w przekładzie Elizy Marciniak) Grzegorzewska otrzymała w 2017 roku nominację do prestiżowej nagrody International Booker Prize. W tym samym roku, w zaprzyjaźnionym i znanym mi krakowskim wydawnictwie Eperons-Ostrogi ukazał się kolejny zbiór jej wierszy, pt. „Czasy zespolone”. Wioletta Grzegorzewska jest zatem kolejnym przykładem autora, wchodzącego w uniwersum prozy od strony poezji. I ten poetycki sznyt, dbałość o słowo, oryginalność rozwiązań, widać w jej prozie z naddatkiem. „Stancje” to bowiem przede wszystkim język, styl, bogactwo wyrazu. Od pewnego czasu lansuję tezę, że czasy, w których żyjemy to w gruncie rzeczy nowy pozytywizm (objawiający się również w literaturze), w którym romantyczne „pisanie ku pokrzepieniu serc” nie ma już racji bytu, a nawet najlepsza poezja nie ma takiej siły oddziaływania, co proza. Myślę w tym kontekście, że dobrze się stało, że Wioletta Grzegorzewska rozpoczęła swoją drogę, jako autorki prozy, dzięki temu jej twórczość dotrze do większego grona odbiorców niżby to było możliwe za przyczyną ciekawej, ale zawsze przecież naznaczonej pewną dozą hermetyzmu poezji. Wiem skądinąd, że "Swallowing Mercury" spotkało się z bardzo dobrym przyjęciem w Stanach Zjednoczonych, na facebookowym profilu Wydawnictwa W.A.B można zobaczyć szyldy promujące książkę i jej autorkę, jak, nie przymierzając, gwiazdę rocka.

W „Stancjach” czytelnik ma okazję zapoznać się z perypetiami dwudziestoletniej Wiolki, biednej, wiejskiej dziewczyny, która przyjeżdża do Częstochowy, „miasta medalików”, by rozpocząć studia na filologii polskiej. Jako że miejscowość o nazwie Hektary, z której pochodzi Wiola, leży zbyt blisko Częstochowy, nie zostaje jej przyznany akademik i tak główna bohaterka rozpoczyna swoją walkę o przetrwanie w dużym mieście. Zmienia miejsca zamieszkania i próbuje jakoś odnaleźć się w nowej rzeczywistości. Nade wszystko jednak żyje wspomnieniami, poszukując mężczyzny, z którym połączyło ją kiedyś uczucie. Jeden z najważniejszych tematów, jakie podejmują „Stancje” to podkreślenie ważności wspomnień i złożoności kobiecej natury.

Akcja powieści rozgrywa się pomiędzy 1994 a 1996 rokiem, w tych specyficznych latach, kiedy komunizm już się skończył, a kapitalizm jeszcze się nie zaczął. Główna bohaterka jest rówieśniczką autorki i (nawet abstrahując od nie zawsze zasadnego pytania w jakim stopniu „Stancje” zbudowane są z autobiografizmów), z pewnością trudno było Wioletcie Grzegorzewskiej, opowiadając o latach młodości, nie popaść w tonację sentymentalną. Sama autorka również nie zaprzecza, że w założeniu miały być „Stancje” powieścią wspominkową. Grzegorzewska zdecydowała się podjąć temat, gdy podczas Nocy Literatury w Londynie w 2015 roku jedna z dziennikarek zapytała ją o to „jak się jej żyło w cieniu Jasnej Góry”, a napisała tę książkę „nad rozlewiskami Tamizy, w ciągu wielu nieprzespanych nocy”. Jednym z największych walorów powieści jest bez wątpienia niezwykle sugestywny opis blasków i cieni życia w latach dziewięćdziesiątych w Polsce.

Choć w gruncie rzeczy „Stacje” to rzecz o pesymistycznym wydźwięku, niepozbawiona jest oryginalnego humoru, oryginalnie i sugestywnie zarysowanych postaci i – podkreślę raz jeszcze – jest napisana w wirtuozerskim stylu. Powieść Grzegorzewskiej łatwo zaszufladkować w wątpliwy gatunek prozy kobiecej (pisanej przez kobiety i dla kobiet), jednak jest to coś dużo bogatszego, bardziej wielowymiarowego. Przeczytałem z zachwytem, z sympatią zarówno dla bohaterki, jak i dla autorki, a przede wszystkim targany różnymi emocjami. A o to właśnie przecież chodzi w literaturze.


Wioletta Grzegorzewska, "Stancje"
Wydawnictwo W.A.B / G.W Foksal, Warszawa 2017
Seria: Archipelagi
Wydanie I
ISBN 978-83-280-4596-5
Moja ocena: 8/10

Lajos Grendel, "Dzwony Einsteina"