sobota, 17 czerwca 2017

Tadeusz Konwicki, "Kronika wypadków miłosnych"

KICZ ZREHABILITOWANY

     Oceniam wydanie II, z 1976 roku, nakładem „Czytelnika” – okładkę zaprojektował Jan Młodożeniec (1929-2000), wybitny artysta malarz, grafik i plakacista. To z wierzchu, a w środku? W środku mamy „Kronikę wypadków miłosnych” Tadeusza Konwickiego (1926-2015), jedną z najsłynniejszych polskich powieści XX wieku, dziś już zaliczaną do klasyki, powieść, o której powiedziano i napisano tak wiele, że trudno dodać od siebie cokolwiek nowego, tak by nie popaść w banał.

     Z pewnością można zaryzykować stwierdzenie, że jest coś fascynującego w opisywanym w „Kronice wypadków miłosnych” okresie – bezpośrednio poprzedzającym wybuch drugiej wojny światowej, w tym lecie, które, jak pisał Gałczyński „było piękne tego roku”, w tej jesieni, kiedy „było tyle wrzosów na bukiety”. Jest to bowiem zapis doświadczenia odchodzącego świata, pisany z wielką nostalgią za minionym. Szczególnie charakterystyczne są tutaj refleksyjne fragmenty narracji, pisane z perspektywy późniejszej, powojennej, z całą bolesną wiedzą i doświadczeniem wynikłymi z tamtych tragicznych lat. Wymowny jest na przykład opis przedwojennych koni: „Były też konie bogate, rozpustne, pełne kaprysów oraz zachcianek. Ale były też konie żebracy, nędzarze, obozowi muzułmanie” (str. 39). Narrator wyraźnie używa tu określenia, które ukuło się dopiero w czasie wojny, w obozach koncentracyjnych. Albo, gdy stwierdza, jak rzadko w tamtych latach można było zobaczyć na niebie samolot: „W tamtych latach wszyscy chłopcy śnili samoloty. Nikt nigdy nie widział samolotu z bliska (…) Śnili je nisko lecące tuż nad ziemią, a właściwie między domami, i śnili je jako ogromne przerażające stworzenia, które budzą duszny lęk, straszliwą grozę” (str. 72-73). Bohaterowie prozy Konwickiego żyją chwilą, ale jest to życie chwilą jak na cykającej bombie, w sposób niejasny uświadamiają sobie, że czeka ich straszna przyszłość. Konwicki dobrze oddaje jednak atmosferę tamtych dni, pokazując sceptycyzm bohaterów, co do krążącej już w powietrzu i mającej niebawem wybuchnąć wojny: „- Nie będzie żadnej wojny. Wojna jest nie do pomyślenia w dzisiejszym świecie. Już nigdy nie będzie wojen” (str. 116) – mówi jeden z bohaterów, Rosjanin Lowa. Gdzie indziej rok 1939 zostaje nazwany „datą nie do zapamiętania”.

     I jeszcze inna refleksja na temat przyszłości, tym razem nieco innego rodzaju:
- Jak myślicie, dożyjemy dwutysięcznego roku?
- Ja bym musiał mieć osiemdziesiąt lat – rzekł Wicio.
- Ja siedemdziesiąt osiem – odezwała się Greta.
- A pani? (…)
- Mnie wystarczy zginąć w tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym piątym.
- Dlaczego zginąć?
- Bo wtedy będzie koniec świata. (str. 116)


     Bohaterka, Olimpia wieszczy koniec świata w 1975 roku, czyli w rok po pierwszym wydaniu „Kroniki wypadków miłosnych”, to czy Konwicki chciał przez to przekazać, że atmosfera, w której pisał omawianą książkę była swoim tragizmem i nieuchronnością podobna do atmosfery przedwojennej? Polecam to samodzielnej refleksji czytelnika.

     Narracja „Kroniki…” jest wielopoziomowa, bliska kolażowi, pomyślana jako tzw. „podróż wyobraźniowa”. Mamy tu wszechwiedzącego, heterodiegetycznego narratora, streszczającego perypetie bohaterów. Ale główny bohater, Witold, spotyka też kilkakrotnie na swojej drodze Nieznajomego, czyli nikogo innego, jak siebie samego z przyszłości, któremu można przypisywać refleksyjne fragmenty narracji, pisane z późniejszej perspektywy, jak chociażby przytoczone wcześniej fragmenty o koniach i samolotach. Jest cały obszerny fragment, gdzie w rolę narratora wchodzi sam Bóg. Bóg, jednak dodajmy, dosyć specyficzny – odmawiający jakiegokolwiek wsparcia żyjącym na ziemi, zmęczony, chory na kamicę nerkową, Bóg który nikogo już nie będzie kochać. Intermedium narracyjnym są też w książce Konwickiego fragmenty autentycznych kronik kryminalnych z przedwojennych gazet, wszystkie cytowane historie są zbrodniami popełnionymi z miłości, co ostatecznie uzasadnia tytuł powieści. „Kronika wypadków miłosnych” była w zamyśle samego Autora pomyślana jako „próba rehabilitacji kiczu”, co czyni z niej nic innego jak tylko swoisty pastisz literatury młodzieżowej. Cała historia miłosna (przyznajmy szczerze – dość pretensjonalna) Witolda i Aliny jest tu więc tylko pretekstem do głębszych rozważań. Andrzej Wajda, w swojej ekranizacji „Kroniki…” z 1986 roku, kompletnie pominął owo drugie dno powieści, czyniąc z niej kicz par excellence. Książka ma zupełnie inne, o ileż bardziej pesymistyczne, o ileż głębsze zakończenie niż film Wajdy, gdzie, co prawda, wojna wybucha, ale wszystko kończy się dobrze. Nie zamierzam zdradzać zakończenia książki, chcąc zachęcić do samodzielnej lektury. „Kronika wypadków miłosnych” to, pomimo upływu już ponad 40 lat od pierwszego wydania, książka nadal godna polecenia.

Tadeusz Konwicki, "Kronika wypadków miłosnych"
SW Czytelnik, Warszawa 1976
Wydanie II
Moja ocena: 6/10

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Lajos Grendel, "Dzwony Einsteina"