poniedziałek, 6 sierpnia 2018

Lajos Grendel, "Dzwony Einsteina"

„NIE MA WOLNOŚCI, JEST TYLKO LOS”

Akcja powieści Lajosa Grendela (ur. 1948) rozgrywa się w Bratysławie, u schyłku komunizmu. Jednakże tło historyczne nie jest w narracji węgierskiego pisarza rzeczą najistotniejszą, jest to bowiem opowieść na tyle uniwersalna, że mogłaby dziać się gdziekolwiek, w którymkolwiek zniewolonym totalitaryzmem kraju, również w przyszłości. Wiele wyjaśnia podtytuł powieści: „opowieść z Absurdystanu”. Głównym tematem powieści, jaki zdaje się podejmować autor jest złudność wszelkiego rodzaju rewolucji. „Dzwony Einsteina” odczytuję przede wszystkim jako opowieść o karierowiczostwie. Główny bohater, Franciszek Rzeźnik, zwany też Carem Piotrem – postać tyleż zabawna, co odrażająca w swoim konformizmie, jest bardzo uniwersalna, wtłoczona w system, przedkłada partykularne interesy nad dobro społeczności. „Nie ma wolności, jest tylko los” – mówi. Już najmłodsze lata zdeterminowały życie tego bohatera, gdy w szkole na pytanie, kim chciałby zostać w przyszłości, odpowiedział, że Leninem. Taką złotą myśl podpowiedziało Franciszkowi jego „niedoścignione Ja”, które z czasem zaczęło do niego przemawiać głosem Einsteina i doradzać mu w trudnych życiowych chwilach.

Bohater jest osobnikiem ze wszech miar gapowatym, groteskowym, nieustannie popadającym w różnego rodzaju tarapaty, popełniającym gafy, z których musi się tłumaczyć. Jednocześnie jednak pnie się w górę partyjnej hierarchii, nie dostrzegając nawet tego, że od pewnego momentu czyni to wbrew sobie. Woli być „nieświadomy i szczęśliwy”. Mówi: „(…) wiedza zawsze prowadzi do katastrofy, jaką bywa uwolnienie człowieka z pęt ciemnoty. Innymi słowy: poznanie to radykalny przewrót i zalążek wszelkiego nieszczęścia”. Aż nadchodzi z dawna spodziewana rewolucja. A jak rewolucja, to wiadomo – z jednej strony „my”, z drugiej zaś „oni”. Stopniowo gęstniejąca wokół Franciszka atmosfera powoduje, że sam w końcu przestaje się orientować, po której stronie konfliktu stoi. „Kim są «my» a kim «oni»? Po czyjej jestem stronie? Możliwe że po żadnej, czym ściągam na siebie nienawiść jednych i drugich. W czasie rewolucji trzeba się bowiem opowiedzieć: albo rybka, albo akwarium, «my» lub «oni», nie ma trzeciej drogi. Kto nie należy tu, ten należy tam, nawet jeśli subiektywnie nie należy nigdzie”. Nie ma jednak złudzeń, po której stronie należy stać – „Bez zastanowienia zgłosiłem więc akces do grupy «my», bo przecież lepiej trzymać z wygranymi. «Oni» zaś na razie niech dadzą mi spokój. Później, kiedy już ucichną spory, usiądę z nimi przy ognisku, usmażymy sobie słoninkę i wszystko im wyjaśnię”. Zresztą (…) i tak, znając logikę dziejów, prędzej czy później «oni» staną się «nami», a «my» «nimi». To nie w samej rewolucji tkwi problem, a z pewnością w niewłaściwych ludziach, którzy zawsze muszą być po stronie wygranych, po stronie reżimu. Takich jak Franciszek Rzeźnik, takich jak wielu innych, również współczesnych, również w Polsce. Streszczenie, zamieszczone przez wydawcę na tylnej okładce jest dużym uproszczeniem, wpisuje się bowiem w modny ostatnio bezrozumny trend negowania przemian, jakie dokonały się w Polsce w 1989 roku: „Grendel bez pardonu rozprawia się z iluzją transformacji ustrojowej, jakiej doświadczyliśmy dwadzieścia pięć lat temu”. Chciałoby się powiedzieć – odczepcie się od pojęć, zacznijcie wprowadzać je w życie.
Powieść Lajosa Grendela to bezsprzecznie jedno z moich największych ostatnich odkryć na literackim poletku. Znakomita proza, w której nie ma ani jednego zbędnego słowa. Napisana w dobrym, czeskim stylu – posługując się absurdalną, groteskową tonacją, podejmuje dalekie od błahości tematy. Lajos Grendel, choć z urodzenia Węgier, miał szansę przesiąknąć tym stylem, bowiem od urodzenia mieszka na Słowacji. Jest również naukowcem i eseistą – jeden ze zbiorów jego esejów nosi tytuł Hazám, Abszurdisztán”, co znaczy tyle, co „Moja ojczyzna, Absurdystan”. 

Lajos Grendel, "Dzwony Einsteina"
Tłumaczenie: Miłosz Waligórski
Biuro Literackie, Stronie Śląskie-Wrocław 2016
Wydanie I
Seria: Proza, tom 37
ISBN: 978-83-65125-25-5
Moja ocena: 8/10

środa, 1 sierpnia 2018

Anna Arno, "Okna"

DOBRZE MIEĆ OKNA, CZYLI PROZA GRANICZNA

Prozatorskie miniatury Anny Arno należy czytać na głos. W obcym mieszkaniu, tak, by głos odbijał się od pustych ścian. Krążył między oknami bez firanek a drzwiami wejściowymi, za którymi słychać brzęk kluczy i kroki. Ale kroki te nie są do nas, bowiem już nie przyjdzie ten, kto mógł był przyjść. „Ściany są cienkie. Inni są blisko. Dalecy o lata świetlne”. Gdy w łazience słychać wodę płynącą w rurach, a niekiedy i inne dźwięki – atonalne wykwity ludzkiej fizjologii. A już koniecznie w obcym mieście, gdy przed chwilą przyjechaliśmy i nie mamy nic, oprócz bochenka chleba i butelki mleka, które przed chwilą kupiliśmy, włożyliśmy do nieswojej lodówki i musimy teraz jakoś przeżyć najbliższe godziny. Można oczywiście zgasić światło, ale zawsze jest to akt kapitulacji, śmierć „to jak naciśnięcie kontaktu – pstryk i nic”. Dlatego „dobrze mieć okna, bez okien człowiek wariuje, widzi tylko to, co ma w sobie”.

Anna Arno (ur. 1984) posługuje się w swojej prozie poetyką fragmentu, „Okna” to rodzaj raptularza, w którym zapisuje swoje obserwacje, by zatrzymać czas, zachować w pamięci mijającą chwilę. W jednej z miniatur pisze: „Pamięta się rzeczy ważne, wokół nich narasta opowieść. Inne znikają ze świadomości, ale krążą w krwiobiegu”. Autorka jednakże buduje swoją opowieść wokół rzeczy pozornie nieistotnych – takich jak przypadkowe spotkania, zdarzenia, rozmowy, będąc ich statycznym centrum, nieruchomym uczestnikiem. Szczególnie często prozę Anny Arno zaludniają osoby stare, wykluczone, jak ci staruszkowie, którzy „wszystko kupują po jednym. Nie robią zapasów, bo ciężko nosić, bo lepsze świeże, bo można wrócić jutro”, którzy siedzą na osiedlowych ławkach, a „z wiekiem człowiek uczy się siedzieć na ławce. Nie musi już udawać, że na coś czeka”. A wszystko to boleśnie zanurzone w polskiej rzeczywistości. Wiele spostrzeżeń zostało poczynionych w łatwym do rozpoznania Krakowie, ale nie tylko – druga część książki, zatytułowana „Inne okna”, gromadzi notatki sporządzone przez Annę Arno w innych krajach – z perspektywy nowojorskiej, paryskiej, czy też wschodniej. „Być może lepiej pamięta się z oddalenia” – zastanawia się Arno. Trzeba przyznać, że autorka posiada sporo doświadczeń zagranicznych, będących głównie wynikiem jej wszechstronnego humanistycznego wykształcenia (Institute of Fine Arts, New York University), ale między innymi również i takie, kiedy wyznaje, że w Paryżu jest „ubogą krewną”, gdy chodzi ulicą Saint Honoré i przegląda się w witrynach, w pobliżu kościoła Wniebowzięcia, polskiego kościoła: „Zmęczone twarze. Nawet młode, ale roztyte po ciąży. Mężczyźni skupieni osobno. Polani pachnidłem, żeby nie było czuć. Włosy zaczesane na mokro. Jest dzień pański. (…) Ale niedziela, to także dzień ogłoszeń. Sprzątanie, wolny pokój, opiekunka, niedrogie przesyłki do kraju. Mieszkańcy ulicy Saint Honoré do niedawna bali się Polaków”.

„Okna” odczytuję jako rodzaj traktatu o pamięci, rozwinięcie Herbertowskiego „musisz dać świadectwo”. To z pewnością coś więcej niż zwykłe lapidarium, pośpieszne słowa, notowane drżącym pismem w podróży. Ta proza głośno przemawia, ale nie zawsze mówi to, co chciałoby się usłyszeć. Napisana jest oszczędnym stylem kilkudziesięciu poetyckich mgnień w bynajmniej niepoetyckim świecie. „Okna” to rzecz trudno poddająca się rygorowi recenzji, dzieło pełne transgresji, z pogranicza poezji i prozy. Myślę, że taka właśnie miała być ta książka – graniczna. Anna Arno w jednej z notatek mówi wprost, mimowolnie dokonując podsumowań: „Nadmiar rzeczy, od których pęka świat. Nadmiar pogardzonych rzeczy, zbyt wiele świata, w którym poruszam się pomiędzy, zawsze na granicach”. A po wszelkich granicach – jak wiadomo – warto jest się czasem, nawet ryzykując upadek, poruszać jak po linie, tak jak warto jest czytać „Okna”, najlepiej w sposób, jaki opisałem na początku. A potem przez nie wyjrzeć. 

Anna Arno, "Okna"
Fundacja Zeszytów Literackich, Warszawa 2014
Wydanie I
ISBN 978-83-64648-10-6

Moja ocena: 7/10

środa, 30 maja 2018

Jacek Dehnel, "Balzakiana"

KOMEDIA LUDZKA NIEDAWNEJ WSPÓŁCZESNOŚCI

Książka Jacka Dehnela (ur. 1980) budzi odruchowy sprzeciw, czytelnik ciągle bowiem żywi nadzieję na nieprawdziwość losów przedstawionych postaci, po to tylko, by raz po raz obrywać od autora po głowie bolesną świadomością, że choć losy te są najzupełniej fikcyjne, to jednak obdarzone pierwiastkiem prawdopodobności. „Balzakiana” to bowiem dzieło niezwykle gorzkie w swojej wymowie, niewiele jest we współczesnej literaturze polskiej dzieł, które dorównywałyby „Balzakianom” pesymizmem. Głównym bohaterem każdej z czterech zamieszczonych w zbiorze opowieści jest bowiem prawdziwy bóg współczesności – pieniądz i tak nieodłącznie związane z nim obłuda, zakłamanie, upadek wartości i relacji rodzinnych. Także kołtuństwo i parodia religii, objawiająca się dysproporcją między wiarą deklarowaną, a faktycznymi czynami. Porażający jest nakreślony przez Jacka Dehnela portret pierwszych lat nowego, wspaniałego dwudziestego pierwszego wieku w Polsce.

Jak wskazuje już sam tytuł, nad prozą tą krąży duch Honoriusza Balzaka. Zarówno na poziomie treści, jak i formy (tom, podobnie jak u Balzaka skomponowany z kilku niezależnych, ale powiązanych ze sobą postaciami drugoplanowymi mikropowieści). W poniższym fragmencie, autor explicite przywołuje patronującego tej prozie francuskiego pisarza: „Ach, gdybyż Honoriusz B. mógł zobaczyć te dwie mistrzynie! Policzmy tylko: musiałby dożyć prawie stu dziewięćdziesięciu lat ; mieszkałby oczywiście w Gdańsku, bo by go przesiedlili po wojnie z Kresów; od dłuższego czasu byłby pewnie wdowcem, Hańska, oczywiście, trwałaby wiernie u jego boku aż do swojej śmierci, niemal sto lat wcześniej, 10 kwietnia 1882 (…) Oczywiście, musiałby prowadzić bardzo zdrowy tryb życia, zdrowszy niż Jeanne Calment, która, wiadomo, i winko, i tytoń, i słodycze… z pewnością żadnej kawy, żadnej z tych setek, tysięcy filiżanek kawy, które gorączkowo wypijał w ciągu kolejnych nocy, najpierw po jednej, po dwie, po osiem, w końcu po czterdzieści…” Jednym słowem, trawestując znane, i niezbyt mądre przysłowie o Chopinie – gdyby Balzak żył, toby… pisał! Bez wątpienia, miałby o czym pisać.

Jacek Dehnel niejednokrotnie już udowodnił, że w swojej twórczości nie podąża ślepo za literackimi modami, w „Balzakianach” jest to szczególnie dobrze widoczne. W czasie, gdy modne są różnego rodzaju literackie eksperymenty, Dehnel daje czytelnikowi do ręki dzieło klasycyzujące, niedzisiejsze. I to napisane w stylu, którego nie powstydziłby się sam Honoriusz B., z narracją, będącą świadectwem najwyższego kunsztu, kipiącą od zdarzeń i przekonująco zarysowanych postaci, tak dobrą, że aż momentami męczącą. Niewątpliwie wartością dodaną, którą Dehnel obdarzył balzakowski styl, jest obecna w niemal każdym zdaniu łobuzerska ironia, przemieszanie stylu wysokiego z niskim. A także smaczki intertekstualne – nawiązania nie tylko do Balzaka, ale również do innych twórców („Naprawić zamek? Tego nie robi się kocicy”), czy też rozmaitych zdań z ówczesnej rzeczywistości.

Szacunek budzi również dbałość o szczegóły, z jaką zbudowana jest ta proza. I nie chodzi tu wyłącznie o szczegóły topograficzne miast. Choć, muszę przyznać z satysfakcją, że na jednym poważnym błędzie udało mi się Dehnela złapać. Otóż, w drugim opowiadaniu tomu, pt. „Tońcia Zarębska”, tytułowa bohaterka doznaje wylewu krwi do mózgu, narrator podaje dokładną datę zdarzenia – 12 marca 2004 roku. Gdy Tońcia dochodzi do siebie, nikt nie chce się nią zaopiekować, ostatecznie podejmuje się tego zadania, jej młodsza siostra Honorata. „Obie poszły na referendum unijne i obie zagłosowały. Jak? Nie powiedziały nikomu, nawet sobie nawzajem. Ale jeszcze tego samego wieczora Honorata wiwatowała, a Tońcia gderała, że szwabscy targowiczanie sprzedali nas obcemu kapitałowi”. W rzeczywistości przecież wspomniane referendum odbyło się rok wcześniej (7-8 czerwca 2003), a z powyższych słów można wywnioskować, że Polska stała się członkiem UE automatycznie w dniu referendum.
W niczym nie umniejsza to jednak faktu, że „Balzakiana” to bardzo dobra, choć gorzka lektura. Prezentuje, by po raz ostatni przywołać tu Balzaka, „Komedię ludzką” naszej niedawnej współczesności. Warto, w moim przekonaniu, przeczytać, ku przestrodze – przecież akcja wszystkich czterech utworów rozgrywa się ponad kilkanaście lat temu, a od tamtego czasu poddane krytyce zjawiska zdążyły się pogłębić, nie zrobiliśmy nic, aby w dziele pisarza, któremu za kilkanaście następnych lat przyjdzie opisać naszą obecną codzienność, nie musiało być aż tyle pesymizmu i goryczy. 

Jacek Dehnel, "Balzakiana"
Wydawnictwo W.A.B / G.W Foksal, Warszawa 2016
Seria: ...archipelagi
Wydanie III
ISBN 978-83-7414-779-8
Moja ocena: 7/10

czwartek, 12 kwietnia 2018

Simone de Beauvoir, "Pewnego razu w Moskwie"

STAROŚĆ W CIENIU KREMLA

Za sprawą wydania z 2015 roku, nakładem Prószyńskiego i S-ki, czytelnik polski ma możliwość po raz pierwszy zapoznać się z nowelą „Pewnego razu w Moskwie”. Pierwotnie bowiem, miała ona być częścią słynnego dzieła Simone de Beauvoir (1908-1986) „Kobieta zawiedziona” (1967). Autorka zdecydowała się jednak zastąpić omawianą nowelę innym utworem – pt. „Wiek umiaru”. Ostatecznie, „Pewnego razu w Moskwie” zostało opublikowane we Francji jako osobne dzieło dopiero w 2013 roku. Na samym wstępie należy zwrócić uwagę na dobrą robotę, jaką wykonała tłumaczka utworu, ingerując już w sam tytuł. Jego wersja oryginalna – «Malentendu à Moscou» („Nieporozumienie w Moskwie”), zdradza w moim przekonaniu zbyt wiele treści, podczas gdy wolne tłumaczenie – „Pewnego razu w Moskwie” – pozostawia sprawę otwartą.

Nowela opisuje losy Nicole i André, starzejącego się małżeństwa emerytowanych nauczycieli podczas podróży do stolicy ZSRR. Czeka tam na nich Masza, córka André z pierwszego małżeństwa. W trakcie ponadmiesięcznego pobytu małżonkowie doświadczają poważnego kryzysu – nie tylko małżeńskiego, ale przede wszystkim egzystencjalnego. Obydwoje uświadamiają sobie, że są już starzy, ogarnia ich poczucie bezużyteczności. Simone de Beauvoir dokonała w swojej noweli znakomitego zabiegu formalnego, konstruując narrację z przeplatających się krótkich sekwencji, w których naprzemiennie opisuje wydarzenia z punktu widzenia Nicole i André. Pozwala to uwypuklić różnice w postrzeganiu świata między kobietą a mężczyzną – podczas gdy zapis myśli Nicole jest bardzo egzystencjalny, koncentrujący się na emocjach, André snuje rozważania natury politycznej. Właśnie, polityka. Tej jest całkiem sporo w prozie de Beauvoir. André, wychowany w kulcie rewolucji październikowej „(…) stale żywił przekonanie, że to Związek Radziecki dzierżył klucz do przyszłości, w tym do czasów obecnych i ich losów. Nawet w najczarniejszych latach stalinizmu nie przeszło mu przez myśl, że mógłby się mylić”. Prowadzi dysputy ze swoją córką na temat polityki zagranicznej ZSRR, w tym o ówczesnym konflikcie radziecko-chińskim (akcja utworu rozgrywa się w 1966 roku). André sporo pije i pali czterdzieści papierosów dziennie, trudno więc nie zauważyć w tej postaci rysów samego Jeana-Paula Sartre’a, którego zęby były czarne jak ruiny warszawskich kamienic, ugryzionych w sierpniu przez jego ulubieńców.

„Pewnego razu w Moskwie” to również portret zbiorowości, cenny dokument utrwalający ówczesną sytuację ZSRR. Nicole dostrzega niekorzystne zmiany, które zaszły w Moskwie od czasu ostatniego pobytu trzy lata wcześniej – ceny dla obcokrajowców wzrosły trzykrotnie, obowiązuje zakaz wjazdu do niektórych miast, biurokracja kwitnie. Aby pokazać próbkę prowadzonej wówczas, w początkowym okresie rządów Breżniewa polityki wewnętrznej, przytaczam ciekawy fragment na temat sieci komunikacji w ZSRR: „André dziwił się, że Związek Radziecki planował produkcję sześciuset tysięcy samochodów osobowych, lecz nie dbał o rozwinięcie sieci dróg i ulepszenie komunikacji publicznej. Przecież komunikacja działa dobrze – sprzeciwiał się Jurij. Jego zdaniem budowanie nowych dróg, zanim ludzie będą ich potrzebować, byłoby polityką nieudolną. Upomną się o drogi, kiedy kupią już samochody”.

Jako się rzekło, Nicole i André niezależnie od siebie uświadamiają sobie swoją starość. Dla Nicole czynnikiem wyzwalającym takie refleksje są wspomnienia, zmieniające się odczuwanie własnego ciała i seksualności, a także niemożność porozumienia się z nowym pokoleniem. Tymczasem dla André, ideowca z krwi i kości (to podobno najgorszy sort łajdaków), starość przychodzi wraz z uświadomieniem sobie klęski jego marzeń o idealnym socjalizmie, którego nie znajduje w nowej Moskwie. Z kart noweli Simone de Beauvoir wieje chłodem, ale w moim przekonaniu warto zaryzykować przeziębienie. Jest to wartościowa, polifoniczna lektura, którą można zrozumieć również w oderwaniu od całego kontekstu historycznego, jako przejmujące studium starości i wynikającej z niej konieczności dokonania samodefinicji na nowo.

Simone de Beauvoir, "Pewnego razu w Moskwie"
Tłumaczenie: Paulina Błaszczykiewicz
Wydawnictwo Prószyński i S-ka, Warszawa 2015
Wydanie I
ISBN 978-83-8069-005-9
Moja ocena: 6/10

piątek, 6 kwietnia 2018

Petr Šabach, "Pijane banany"

BUSZUJĄCY W CZECHOSŁOWACJI

Znakomita książka. Napisana w brawurowym stylu, w którym można dostrzec wpływy Haška i Hrabala. I choć sam jestem raczej zdeklarowanym kunderowcem niż hrabalowcem, to bawiłem się świetnie. Powieść „Pijane banany” zabiera nas do Pragi, w sam środek lat osiemdziesiątych. Towarzyszymy trzem szesnastolatkom – Honza Břečka, głuchoniemy Wicio i bezimienny bohater, pełniący funkcję narratora, spędzają całe godziny na podwórku, przeżywając typowe dla tego wieku pierwsze miłości, rozczarowania, wybryki (czy wręcz ekscesy). Snują pierwsze poważne marzenia i plany, chcą za wszelką cenę wyrwać się z przewidywalnej rzeczywistości, jaka ich otacza, uciec od zatęchłych mieszkań w blokowiskach i niewylewających za kołnierz ojców, a jeszcze częściej – ojczymów. Alkohol w „Pijanych bananach” rzeczywiście leje się gęsto, ale z pewnością nie jest głównym bohaterem powieści. „Pijane banany” to według mnie przede wszystkim opowieść o marzeniach i dojrzewaniu do nich. Trudno nie zauważyć pewnego powinowactwa głównego bohatera powieści Šabacha z Holdenem Caulfieldem z „Buszującego w zbożu” Salingera.

Myślę, że Czesi mają coś, czego bardzo brakuje nam, Polakom – mianowicie poczucie humoru i dystans do siebie samych. Właśnie te dwie zalety pozwoliły Petrowi Šabachowi (1951-2017) na stworzenie tak doskonałej, rozhuśtanej emocjonalnie narracji. Choć to opowieść pełna dygresji, opisująca w większości zabawne perypetie trójki młodocianych bohaterów, tak że trudno miejscami powstrzymać wybuchy śmiechu, to autor nie unika również tematów trudnych, opisując je w groteskowy co prawda, ale niezwykle sugestywny i zapadający w pamięć sposób. Mam tu na myśli przewlekły alkoholizm Bedřicha, zwanego też Bedziem – ojczyma głównego bohatera. „(…) dopadło mnie gorzkie wspomnienie, jak kiedyś mama cieszyła się na urlop w Bułgarii, mieliśmy jechać, ale koniec końców nic z tego nie wyszło, bo Bedzio przepił wszystkie oszczędności. – Głos! Jakiś głos! – bełkotał, kiedy zdejmowałem mu zaszczane spodnie. – To on kazał mi to zrobić! (…) Tego dnia znaleźliśmy go z mamą w piwnicy. Siedział w ciemnościach. Pamiętam, że matka zszokowała mnie, bo zapytała tylko: - Czemu siedzisz po ciemku? (…) odpowiedział nieobecnym głosem: - Żebym nie widział, ile zostało w butelce”. Takich wahnięć jest w „Pijanych bananach” sporo – Šabach lubi w swojej prozie mieszać tonacjami i czyni to w dobrym stylu. Tylko surrealizmem nie sposób tego nazwać, bo przecież jest to realizm, często aż do bólu.

Petr Šabach zasługuje z pewnością na miano znakomitego satyryka prozy, mistrza anegdoty. Swoją przygodę z pisarstwem rozpoczął późno, bo w 1986 roku, czyli w wieku 35 lat. W tym czasie imał się różnych zawodów, był między innymi sanitariuszem, bibliotekarzem, czy stróżem nocnym i, jak się wydaje, „zbierał” różne historyjki, opowieści i zdarzenia, które później mógł literacko wykorzystać w swoich utworach. Dykteryjek w „Pijanych bananach” jest mnóstwo – że wspomnę tylko o dwóch – o rzeźbiarzu, który poszedł na dworzec, by samego siebie przywitać na peronie, czy o pijanym doktorze nauk prawnych, który wynajął jednego z bohaterów, by powiedział za niego słowo „rododendron” – hasło, które musiał powiedzieć wyraźnie, by jego żona otworzyła mu drzwi mieszkania.

„Bo jak niby odróżnić mądrą książkę od normalnej?” – zastanawia się bohater. „To proste jak drut. Ja rozpoznaję mądrą książkę po tym, że zwykle jej nie rozumiem”. Otóż posługując się tą metodologią, stwierdzam, że „Pijane banany” to książka bardzo mądra, mimo że lekka, łatwa, przyjemna i niestwarzająca problemów ze zrozumieniem (jedyne trudne i ważne dla akcji powieści słowo, które może wprawiać współczesnego czytelnika w zakłopotanie – „ceczki”, jest wyczerpująco wyjaśnione przez autora w posłowiu). Jest w niej bowiem nie tylko specyficzny czeski humor, groteska i jajcarskie anegdoty, ale też i sporo ciemnych zakamarków, do których trzeba umieć się przebić. Za sprawą „Pijanych bananów” odkryłem twórczość niezwykle interesującego pisarza, którego dorobek niestety przedwcześnie się zamknął, ale już z niecierpliwością oczekuję momentu, w którym poznam pozostałe jego utwory.

Petr Šabach, "Pijane banany"
Tłumaczenie: Julia Różewicz
Wydawnictwo Afera, Wrocław 2015
Wydanie I
ISBN 978-83-937711-5-8
Moja ocena: 8/10

czwartek, 5 kwietnia 2018

Krzysztof Wielicki, Piotr Drożdż, "Krzysztof Wielicki - mój wybór. Tom 2"

„JEŚLI NIE MA CELU, NIE MA ŻYCIA"

Krzysztof Wielicki powiedział kiedyś, że pasja to rzecz w życiu najważniejsza, bo hobby można sobie zmieniać, a z pasją się umiera. W pierwszej części wywiadu wypowiedział znamienne słowa: „Tak to chyba jest w życiu, że szukamy swojej prawdziwej pasji – nie każdy ma szczęście, żeby ją odkryć, ale kiedy to się stanie, wie się od razu”. Wielicki to nie tylko wybitny wspinacz, ale przede wszystkim człowiek ze wszech miar ogarnięty pasją do gór, przez lata konsekwentnie realizujący swoje marzenia – reszta jest już tylko tego naturalną konsekwencją.

Drugi tom „Mojego wyboru” – wywiadu-rzeki, który z Wielickim przeprowadził redaktor naczelny magazynu „Góry”, Piotr Drożdż, pozwala czytelnikowi zapoznać się z osiągnięciami himalaisty z lat 1990-2015. W tych latach Krzysztof Wielicki dokończył kompletowanie Korony Himalajów i Karakorum, zdobywając osiem brakujących ośmiotysięczników. 1 września 1996 roku stał się piątym człowiekiem w historii, który dokonał tego niesamowitego wyczynu. Zwieńczeniem tych długoletnich wysiłków było niewątpliwe opus magnum w karierze Wielickiego – brawurowe samotne wejście na szczyt Nanga Parbat, którego jedynymi świadkami byli pasterze z pobliskiej wioski, obserwujący zmagania Polaka przez ukradzioną wcześniej lunetę.

Po zmianach systemowych 1989 roku, wielu ludzi musiało na nowo się zdefiniować, by jakoś odnaleźć swoje miejsce w nowej rzeczywistości. Szczególnie dotkliwie odczuło to środowisko wspinaczy. Praktycznie przestały istnieć kluby wysokogórskie, co znacząco utrudniło zdobywanie odpowiednich funduszy do organizacji ekspedycji. Spowodowało to postępującą komercjalizację wypraw górskich, a w konsekwencji osłabienie zasad tzw. „partnerstwa liny” i personalizację sukcesu. Dawniej, na przykład w 1980 roku pod Mount Everestem, każdy wspinacz pracował na sukces całej wyprawy, dziś bardziej liczą się konkretne nazwiska i stąd bierze się parcie na szczyt za wszelką cenę. Wydaje się, że to właśnie personalizacja sukcesu była jedną z przyczyn tragedii, jaka miała miejsce w nocy z 5 na 6 marca 2013 pod Broad Peakiem, kiedy to wyprawa kierowana przez Wielickiego dokonała pierwszego zimowego wejścia, a dwóch wspinaczy – Maciej Berbeka i Tomasz Kowalski zginęli podczas zejścia.

Tu dochodzimy to ważnego elementu we wspomnieniach Krzysztofa Wielickiego – umiejętności obniżania sobie poprzeczki wraz z wiekiem. „Moim największym sukcesem jest to, że żyję” – powiedział wprost Wielicki i trudno się nie zgodzić. „Najlepszy himalaista, to żywy himalaista”, jak mówi stara górska prawda. Wielu, zwłaszcza polskich himalaistów nie potrafiło obniżać sobie poprzeczki z biegiem lat i dlatego zapłacili za to najwyższą cenę. Drugi tom „Mojego wyboru” robi chyba jeszcze lepsze wrażenie niż tom pierwszy, o wiele częściej bowiem dochodzi tu do interesujących interakcji między wypytującym a odpytywanym, co nie zawsze miało miejsce w poprzednim tomie. Jedna rzecz jest niezmienna – znakomita, bogata szata graficzna książki, kilkaset (w większości niepublikowanych) fotografii, z oczywistych względów o dużo lepszej jakości niż w pierwszym tomie. Tym razem udało się Piotrowi Drożdżowi namówić Wielickiego do snucia przemyśleń natury filozoficznej. Są to zdania, które mogą posłużyć za inspirację w każdej dziedzinie życia. Tak, jak przesłanie zawarte w zamykającym książkę akapicie: „Zawsze staram się tłumaczyć młodym ludziom, że nie ma porażek, są tylko nowe doświadczenia. Jeżeli będą je cierpliwie zbierać, nauczą się wyciągać wnioski z niepowodzeń, to w końcu dostaną się na swój wymarzony szczyt. Zdobędą swój „Everest”. Jeśli nie ma celu, nie ma życia!”. Jest w Krzysztofie Wielickim coś, co fascynuje – jakiś rodzaj zadziorności, swady, z którą snuje swoje górskie wspomnienia. Jednocześnie szczerość i ani za grosz patosu, czy przedstawiania się w charakterze nieustraszonego zdobywcy, bohatera, nadczłowieka. Dlatego właśnie „Mój wybór” to przyjemna i, co równie ważne, wartościowa lektura.

PS. W momencie, w którym piszę te słowa, polska narodowa wyprawa pod kierownictwem Krzysztofa Wielickiego znajduje się u podnóża K2. Według ostatniego meldunku, dobiegła już końca budowa bazy, niedługo w górę wyjdą pierwsze zespoły rekonesansowe. Cel jest prosty – pierwsze zimowe wejście na ostatni niezdobyty zimą ośmiotysięcznik. Myślę, że nie ma teraz w naszym kraju ani jednej osoby, która nie życzyłaby powodzenia wyprawie pod wodzą Wielickiego. Aby okazała się zarówno udana, jak i szczęśliwa – zdobyciem drugiej najwyższej góry świata i powrotem w komplecie do domu[1].

Krzysztof Wielicki, Piotr Drożdż, "Krzysztof Wielicki - mój wybór. Tom 2"
Wydawnictwo Góry Books, Kraków 2015
Wydanie I
ISBN 978-83-62301-23-2
Moja ocena: 8/10


[1] Powyższy tekst napisałem 11 stycznia 2018 roku, kiedy akcja górska na K2 ciągle była w toku – dziś już wiemy, że wyprawa okazała się nieudana (szczyt drugiej najwyższej góry świata nie został osiągnięty), ale za to szczęśliwa (jej uczestnicy w komplecie wrócili do domu). W niczym nie zmienia to faktu, że nadal życzę powodzenia Krzysztofowi Wielickiemu i mam nadzieję, że następnym razem, któryś z Polaków wchodzących w skład kierowanej przez niego wyprawy, spełni nie tylko swoje marzenie, ale i całego pokolenia himalaistów i stanie zimą na szczycie K2.


Krzysztof Wielicki, Piotr Drożdż, "Krzysztof Wielicki - mój wybór. Tom 1"

ZE SZKLARKI PRZYGODZICKIEJ NA SZCZYT

O osiągnięciach Krzysztofa Wielickiego (ur. 1950) – jednego z najwybitniejszych himalaistów w historii dyscypliny, powiedziano już niemal wszystko, dlatego bezcelowym byłoby je tu wszystkie przytaczać. Przypomnę tylko, że Wielicki jako piąty człowiek w historii skompletował (w latach 1980-1996) Koronę Himalajów i Karakorum. Dokonał tego we wspaniałym stylu, za każdym razem przekraczając granice ludzkiej wyobraźni oraz pisząc historię polskiego i światowego himalaizmu. Pierwszy tom „Mojego wyboru” – wywiadu-rzeki, jaki przeprowadził z Wielickim Piotr Drożdż (ur. 1974), redaktor naczelny magazynu „Góry”, pozwala prześledzić początki drogi wspinacza ze Szklarki Przygodzickiej (miejsca urodzenia) w najwyższe góry świata. W międzyczasie Wielicki odnosił pierwsze sukcesy we wspinaczce skałkowej i stopniowo zdobywał doświadczenie w coraz to wyższych pasmach górskich – w Dolomitach, Kaukazie, Hindukuszu, Pamirze, by wreszcie w 1979 roku po raz pierwszy znaleźć się w Himalajach. Pierwszy tom opisuje wydarzenia do 1989 roku, a zatem znajdziemy tu opisy zdobycia przez Krzysztofa Wielickiego sześciu z czternastu ośmiotysięcznych szczytów (Mount Everest, Broad Peak, Manaslu, Kanczendzonga, Makalu i Lhotse) . Zaczynał Wielicki z tak zwanego „wysokiego C”, ponieważ pierwszym zdobytym przez niego ośmiotysięcznikiem był najwyższy szczyt Ziemi – Mount Everest, a było to dodatkowo pierwsze w historii zimowe wejście. Późniejsze sukcesy Wielickiego budzą jeszcze większy respekt – jak choćby to z 1984 roku – samotne zdobycie Broad Peaka w ciągu niespełna jednej doby (wyczyn do dnia dzisiejszego niepowtórzony), czy również wejście na wierzchołek Lhotse w 1988 roku – pierwsze samotne, pierwsze zimowe i pierwsze w gorsecie ortopedycznym, który Wielicki zmuszony był nosić po urazie kręgosłupa doznanym rok wcześniej w Himalajach Garhwalu.

Wywiad ten stanowi również cenne źródło historyczne – pozwala prześledzić rodzenie się potęgi polskiego himalaizmu w najwyższych górach świata, którego domeną stały się pierwsze zimowe wejścia na ośmiotysięczniki, dlatego też całe pokolenie polskich wspinaczy zostało ochrzczone nieco pompatycznym, ale jakże wymownym mianem „Ice Warriors” („Lodowych Wojowników”). Dziś, po blisko czterdziestu latach zimowej eksploracji, spośród trzynastu zdobytych ośmiotysięczników, zimowe wejścia na dziesięć z nich są autorstwa polskich wspinaczy. Większość z ośmiotysięczników Polacy zdobyli zimą w latach 1980-1988, czyli w trudnych historycznie czasach. Paradoksem jest z pewnością fakt, że lata świetności polskiego himalaizmu miały miejsce w latach najtrudniejszych dla Polski politycznie i gospodarczo. Wielicki opowiada swoją historię, tak podobną do wielu innych wspinaczy, którzy porzucali swoje, nierzadko dobrze płatne zawody (Wielicki na ten przykład posadę kierowniczą w Fabryce Samochodów Małolitrażowych) i przez kilka miesięcy w roku wykonywali prace wysokościowe, by za zarobione pieniądze uciec w góry od szarej rzeczywistości i spędzić tam resztę roku. Cezurą okazał się być rok 1989 – naznaczony z jednej strony śmiercią wielu wybitnych wspinaczy, a z drugiej upadek komunizmu, kiedy to, jak mówi Wielicki „skończyły się czasy naszej radosnej twórczości, wielu z nas musiało się zastanowić, czy wraca do zawodu, czy – wykorzystując międzynarodowe kontakty, znajomość języków i własną przebojowość – zakłada własne firmy. Słowem rozpoczęła się nowa era polskiego alpinizmu w nowych warunkach społeczno-gospodarczych”.

O wartości „Mojego wyboru” jako źródła historycznego stanowi również jego niezwykle bogata, składająca się z kilkuset archiwalnych zdjęć szata graficzna. Do specyfiki wywiadu-rzeki należy również to, że jakość książki zależy nie tylko od przepytywanego, ale również od zadającego pytania. I to niestety jest główny mankament „Mojego wyboru”. Odnoszę wrażenie, że Piotr Drożdż w tej rozmowie nie zawsze przystawał do Krzysztofa Wielickiego, najczęściej pozostając w cieniu. Nie dopytywał, nie drążył tematów, często posługiwał się też jakąś dziwną (z pewnością nie alpinistyczną) nowomową. Drożdż miał możliwość zapoznania się z pamiętnikami, jakie Wielicki prowadził podczas wypraw i podszedł do wywiadu, jak sam przyznaje we wstępie – metodycznie. Niestety wielokrotnie można odnieść wrażenie, że nie jest zainteresowany odpowiedziami, jakich udziela Wielicki, bo najzwyczajniej już je zna, a zdawkowe pytania mają za zadanie potwierdzić posiadaną już wiedzę. Szkoda, odnoszę wrażenie, że książka ta mogłaby być jeszcze lepsza, gdyby pytania zadawał ktoś z większym polotem. Wielicki to przecież nie tylko wybitny himalaista, ale również znakomity gawędziarz. Piotr Drożdż odpowiada również za redakcję tomu – niestety nie ustrzeżono się w tym temacie kilku znaczących wpadek. Na przykład już na początku błędnie przytoczono nazwę rodzinnej miejscowości Wielickiego – Szklarka Przygodzka, zamiast poprawnie: Szklarka Przygodzicka. Błędnie podano niektóre kluczowe daty – na przykład śmierci Jerzego Kukuczki, jednego z najwybitniejszych himalaistów w historii – 24 września 1989, zamiast poprawnie 24 października 1989, jak również datę pierwszego zimowego zdobycia Mount Everestu – przez Wielickiego wspólnie z Leszkiem Cichym – 16 lutego 1980, zamiast 17 lutego 1980. Są to przecież informacje podstawowe, dostrzeżone przez – co prawda bardzo zainteresowanego tematem – ale jednak laika.

Pierwszy tom „Mojego wyboru” ukazał się w 2014 roku, podczas gdy poprzednia skromna publikacja na temat dokonań Krzysztofa Wielickiego datowana jest na rok 1997. Książka ta z pewnością wypełnia poważną lukę w piśmiennictwie górskim, po ponad półtorej dekady, w trakcie której, jak pisze Drożdż we wstępie „brak biografii Wielickiego zaczął mu doskwierać osobiście”. Dobrze się zatem stało, że taka książka mogła się ukazać. Pomimo zastrzeżeń – polecam gorąco i zabieram się za lekturę drugiego tomu.

Krzysztof Wielicki, Piotr Drożdż, "Krzysztof Wielicki - mój wybór. Tom 1"
Wydawnictwo Góry Books, Kraków 2014
Wydanie I
ISBN 978-83-62301-21-8
Moja ocena: 7/10

poniedziałek, 19 lutego 2018

Tomasz Różycki, "Tomi. Notatki z miejsca postoju"

ZAPISKI Z WEWNĘTRZNEGO WYGNANIA

Refleksję na temat książki Tomasza Różyckiego (ur. 1970), należy zacząć od egzegezy tytułu. Tomi – miasto nad Morzem Czarnym, utożsamiane z Konstancą, położoną obecnie na terenie Rumunii. Tam to właśnie w 8 roku n.e. decyzją cesarza Augusta został zesłany Owidiusz. Tomi było kresowym miastem, zamieszkanym przez dwa plemiona zbarbaryzowanych Greków – Getów i Sarmatów. Był to ogromny cios dla poety, który został odseparowany od rodziny i przyjaciół, pozbawiony dostępu do książek i ludzi kultury. Tam poeta napisał słynne „Tristia” – zbiór elegii, będących wyrazem tęsknoty za Rzymem, którego miał już nigdy nie ujrzeć. „Tomi. Notatki z miejsca postoju” jest esejem w formie notatnika, składa się z 163 tekstów o różnej tematyce. Nad całość jednak bezsprzecznie góruje duchowy patronat Owidiusza. Tłem książki jest Opole, miejsce zamieszkania Tomasza Rożyckiego, jak sugeruje poeta, jego osobistym Tomi. Miejscu, w którym w zimie wino zamarza, tak że trzeba je kroić nożem, a uniwersytet mieści się w budynku, w którym jeszcze do niedawna znajdował się szpital.

Kilka jest osi, wyznaczających rytm tej książki –w pierwszej kolejności cykl pór roku zmieniających się w Tomi, od zimy do zimy, lecz przede wszystkim powtarzające się motywy, które znajdują się w centrum zainteresowania pisarza. Różycki relacjonuje swoje podróże, m.in. do Moskwy, Petersburga, Kaliningradu, Wiednia, Wenecji, Krakowa. Wydaje się, że dla Różyckiego każde miasto może stać się mitycznym Tomi, miejscem wygnania. Częstym motywem pojawiającym się na kartach książki jest choroba – zarówno w sensie dosłownym, jak i metaforycznym. Streszcza epizody z historii swojej rodziny, wygnanej ze Lwowa, po zajęciu miasta przez Sowietów. Komentuje kondycję współczesnej kultury, tzw. popularnej: „(…) opanowała niemal wszelkie dziedziny życia ludzkiego, stała się towarem, przemysłem, pułapką, treścią i formą egzystencji. Nie sposób się przed nią bronić, wszyscy w niej uczestniczymy, wszyscy jesteśmy jej sojusznikami. Stanowi zagrożenie dla tak zwanej kultury wysokiej, zagrożenie śmiertelne: wypiera ją i osłabia, przedrzeźnia i psuje. Promuje kicz, uśrednia gusta, banalizuje to, co wybitne. Skraca i streszcza to, co trudne i niestreszczalne. Powtarza i powiela to, co wyjątkowe, jedyne, unikatowe”. Może właśnie dlatego tak trudno przychodzi streścić, a co dopiero zrecenzować „Tomi. Notatki z miejsca postoju”, że jest to książka z najwyższej humanistycznej półki. Dużą jej część stanowią także eseje na temat pisarzy różnych epok. Tomasz Różycki zauważa pod koniec, że „jedynym sensem literatury jest przelotny moment olśnienia” – takich olśnień autor doznaje na kartach tej książki wiele, relacjonując je jednak w tak dalece erudycyjny sposób, że czytelnik ma szansę ogrzać się w ich świetle.

Kończę tę nieco nieskładną notkę bardzo zaskakującym dla mnie fragmentem na temat postrzegania roli poety we współczesnej Francji. „(…) w kraju, gdzie przedstawianie się jako poeta to równie pretensjonalne i żenujące wyznanie jak przedstawienie się jako misjonarz jakiegoś Kościoła, a uprawianie poezji należy do tego typu zajęć jak zbieranie pustych puszek po piwie lub handel obnośny, akwizycja niemodnych, nieekologicznych, niepraktycznych i niemoralnych czapek z lisa”. Za teki stan rzeczy, jak twierdzi Różycki są odpowiedzialni poeci spod znaku Oulipo wraz z setkami naśladowców, a także ich mistrzowie – Stéphane Mallarmé, parnasiści, Paul Valéry, Saint-John Perse,„niegroźni wariaci pokroju Raymonda Roussela”. A także on – „ten, komu oni wszyscy starali się dorównać, z kim wciąż się mierzyli, kogo przeklinali i o kim śnili, kogo czytali z wypiekami na twarzy i kogo raz w raz symbolicznie starali się zabijać” – Arthur Rimbaud, l’enfant prodigue poezji, po którym zwyczajnie n i e  w y p a d a  nazywać się poetą. Ciekawe, nigdy nie myślałem o tym w ten sposób. Takich smaczków, olśnień jest w książce Tomasza Rózyckiego znacznie więcej. To nie tylko esej najwyższej próby, ale również znakomita proza. Z pewnością będę wracał do niej wielokrotnie, bardziej dokładnie studiując tę kopalnię humanistycznej wiedzy.

PS. Jak podaje Wikipedia: „Owidiusz został w 2008 roku uniewinniony przez sąd w rodzinnej Sulmonie. W grudniu 2017 roku rada miejska Rzymu zrehabilitowała Owidiusza i zdecydowała anulować postanowienie Oktawiana Augusta o wygnaniu”. Poeto, w starciu z polityką, twoja pieśń zawsze ujdzie cało. Mimo że Tomi, jak twierdzi Różycki – może być wszędzie, to nade wszystko nie będzie go w twojej głowie.

Tomasz Różycki, "Tomi. Notatki z miejsca postoju"
Fundacja Zeszytów Literackich, Warszawa 2013
Seria: Podróże
Wydanie I
ISBN 978-83-60046-72-2
Moja ocena: 9/10

czwartek, 8 lutego 2018

Marian Pankowski, "Nastka, śmiej się!"

SAECULUM PANCOVIANUM, ALBO CZAS ZASTYGŁY

Marian Pankowski (1919-2011) – sanoczanin z urodzenia, emigrant z konieczności, brukselczyk z wyboru. Do niedawna istniał w mojej świadomości wyłącznie jako poeta – w 1974 roku pięć jego wierszy („Drzewom”, „Wieczór sanocki”, „Rano”, „List matki” oraz „Dzbanie mój…”) zostało umieszczonych w słynnej antologii „Wiersze z rzeszowskiego” pod redakcją Jerzego Pleśniarowicza. Jednak określanie Pankowskiego wyłącznie mianem poety jest przejawem niepełnej recepcji jego twórczości. Poza licznymi tomami poezji, za życia opublikował Pankowski 15 tomów prozy. „Nastka, śmiej się!” nie jest tomem zaplanowanym przez autora, książka opublikowana została już pośmiertnie, w 2013 roku i stanowi zbiór ośmiu opowiadań, które nie doczekały się samodzielnej publikacji książkowej, a były jedynie publikowane w czasopismach literackich – w „Twórczości”, „Lampie” i „Pamiętniku Literackim”. Cóż, najwidoczniej tak miało być, że twórczość urodzonego w Sanoku pisarza przyszło mi poznawać w odwrotnie chronologicznym porządku.

Opowiadania Mariana Pankowskiego niemal natychmiast ujęły mnie niezwykłym kunsztem narracji, niezwykłą dbałością o słowo, zewsząd widocznym poetyckim drygiem. Teksty zebrane w tomie „Nastka, śmiej się!” pochodzą z ostatniego okresu w życiu pisarza, ich autorem jest zatem człowiek ponadosiemdziesięcioletni, doświadczony przez życie i dzięki temu, patrzący na świat z odpowiedniej perspektywy. A perspektywę tę wyznacza to, niewątpliwie spojrzenie „oczami sprzed chmur krematoryjnych”, kiedy wraz z bratem, niczym „sine skorupiaki, odłupujemy się z cmentarnych kamieni, na których dwie, trzy linijki jak w encyklopedii”. Trudno o osobę bardziej uprawnioną do takiego spojrzenia niż Marian Pankowski, bowiem pisarz podczas drugiej wojny światowej był więźniem obozów koncentracyjnych, kolejno w Auschwitz, Gross-Rosen, Nordhausen i Bergen-Belsen. A jednocześnie Pankowski w swojej prozie jest daleki od wszelkich mitologizacji, od uprawiania apologii, wątpliwej martyrologii. Nie wypowiada się w swoich opowiadaniach ex cathedra, unika moralizatorstwa, której to pokusie mógłby przecież ulec. Mówi o tym wprost w opowiadaniu „Nie grają nam surmy bojowe”: „Unikam obchodów, unikam rocznic z mszą i przemówieniami, i chóralnego śpiewania dziewiętnastowiecznych pieśni patriotycznych”. Oddaje hołd przeszłości w inny, bardziej stonowany i humanistyczny sposób, poprzez przywoływanie i opisywanie przeszłości, dawnych, ulotnych chwil. Pankowski w swoich nostalgicznych utworach pisze o rzeczach uniwersalnych w sposób graniczący z ulotnością, doraźnością, ocierający się o efemeryczność. Bowiem fundamentem, na którym opiera pisarz swoje opowiadania, staje się zawsze jakieś z pozoru nieważne i nie do zapamiętania spotkanie, czy zdarzenie. Jak na przykład w opowiadaniu „O siostrzanej miłości” – przypadkowo spotkana na krakowskim Rynku kobieta, okazuje się być siostrą towarzysza niedoli obozowej. Choć podejmowane tematy nie należą do łatwych – życie obozowe, emigracyjne miłosne uniesienia, czy choćby rozliczenie się z całkiem aktualną wówczas dla autora problematyką starości, to jednak Pankowski pisze o tym w niezwykły sposób. Nieco obrazoburczy, zmienny, ironiczny i kapryśny, a z pewnością świeży, inspirujący i nie pozwalający na jednoznaczną klasyfikację. To właśnie dlatego prof. Przemysław Czapliński nazywa Pankowskiego „najmłodszym spośród najstarszych pisarzy”. Sam autor twierdził natomiast, że jego pisarstwo jest „radosną bezczelnością”.

Mówi się o Pankowskim, że jest pisarzem-gawędziarzem. Ja myślę jednak, że to niepełny jego obraz – uważam go za twórcę o głębokim intelektualnym backgroundzie, jego prozy nie sposób przecież sprowadzić jedynie do roli zbioru anegdot. „To już nie gawędziarz, co ciepłą dupą do przyzby przyrósł, to tragik wspaniały, to drugi Malraux, pochylony nad stuleciem, nad Europą… bo słyszy, jak dudnią kopyta watahy brodatych najeźdźców, jak tętnią szwadrony ułanów z Maryją w ryngrafie… Ten jego głos emfazy podbitej życzliwym humorem” – te słowa z opowiadania „U starszego brata na przyzbie” odczytuje jako mimowolną autocharakterystykę pisarza. Autor układa swoją prozę ze zdarzeń minionych, sięgając do „raptularza momentów, które gości pamięć”, a jego opowiadania tworzą fascynującą mozaikę tematów, która jest prawdziwym poematem o czasie zastygłym. Marian Pankowski żył długo, opisywał świat przez ponad siedemdziesiąt lat, dlatego też myślę, że nie byłoby przesady w tym, gdyby wiek dwudziesty, który przeżył niemal w całości, określić po prostu mianem Saeculum Pancovianum, wiek Pankowskiego. Zdecydowanie polecam lekturę zbioru „Nastka, śmiej się!”, to niesamowite, że o dogłębnie i do znudzenia nieraz opisanym świecie można opowiadać w tak niezwykły sposób, który jednak jest czymś o wiele więcej niż zwykłym lingwistycznym manieryzmem.

Marian Pankowski, "Nastka, śmiej się!"
Korporacja Ha!art, Kraków 2013
Seria: Prozatorska
Wydanie I
ISBN 978-83-62574-96-4
Moja ocena: 8/10

wtorek, 6 lutego 2018

William Faulkner, "Dzikie palmy"

SPEŁNIENIE W SAMOUNICESTWIENIU

Mnóstwo jest w „Dzikich palmach” ciemnych zakamarków. Niby to historia o miłości, ale czytelnik nie znajdzie tu choćby pierwiastka typowego romansowego banału. To powieść o miłości trudnej, absurdalnej, niemożliwej. On – Harry Wilbourne, staroświecki idealista (uważa na przykład, że mężczyzna nie powinien spać w piżamie i palić papierosów zamiast cygar, bo to niemęskie), raczej parweniusz, z niedokończonymi studiami medycznymi, dwudziestosiedmiolatek, który zakochał się po raz pierwszy, w związku z czym przeżywa spóźnione o co najmniej dekadę uczuciowe rozterki. „Jeżeli kiedyś będę miał nieszczęście mieć syna, zaprowadzę go osobiście do porządnego, czyściutkiego burdelu, kiedy skończy dziesięć lat” – powiedział McCord, przyjaciel Wilbourne’a, słuchając wynurzeń głównego bohatera. Ona – Charlotte Rittenmeyer, starsza od niego, zbuntowana, wywodząca się z nowoorleańskiej bohemy artystycznej, kobieta doświadczona przez życie, matka dwóch córek. Posiadaczka złowrogiego „żółtego spojrzenia”, zdecydowała się związać z Wilbournem i wyruszyć z nim w podróż po Stanach, dopiero wtedy, gdy ten znalazł na śmietniku portfel z tysiącem dwustoma dolarami zawartości. Związek Charlotte z Harrym od samego początku zapowiada się na toksyczny – ona chcąc go obudzić, ciągnie go za włosy, a on, gdy leży obok niej w łóżku, zostaje przez narratora porównany do sarkofagu. W przeciwieństwie do Harry’ego, Charlotte od początku pozbawiona jest złudzeń i już na pięćdziesiątej stronie książki przepowiada ich losy, losy miłości dążącej do samounicestwienia, mimowolnie streszczając całą powieść, mówiąc że: „(…) miłość i cierpienie to jedno i to samo i że wartość miłości mierzy się sumą, jaką trzeba za nią zapłacić; i zawsze, jeśli to wypada zbyt tanio, to znaczy, że człowiek oszukuje sam siebie”. Harry i Charlotte zapłacili bardzo wysoką cenę, co dowodzi, że raczej się kochali, mimo iż zupełnie nie było tego widać.

Nie wiem doprawdy, jak tego William Faulkner dokonał, ale spośród postaci występujących w „Dzikich palmach” naprawdę nikogo nie da się polubić, z nikim nie sposób się utożsamić. Dlatego też jest to lektura bardzo ciężka i wymagająca – powieść niewątpliwie stoi pod znakiem niekończących się zapisów myśli i przeżyć Harry’ego Wilbourne’a, kompletnie niezrozumiałych postaw i posunięć bohaterów, a także wielu zupełnie absurdalnych epizodów. Na przykład: Charlotte wyjmuje z lodówki i zawija w papier dwa kotlety, które bohaterowie mieli zjeść na kolację „- Straciliśmy robotę – powiedziała mu. – Więc szukamy psa (…) w słabym świetle gwiazd mogli widzieć wyraźnie odlanego z żelaza psa z góry Św. Bernarda, z głową przypominającą jednocześnie cesarza Franciszka Józefa i bankiera z Maine z roku 1859. Charlotte położyła kotlety na żelaznym piedestale, między żelaznymi łapami”. Ujmująca, specyficzna groteskowość tej sceny da się, moim zdaniem, wytłumaczyć jedynie ukrytym rymem zdania w oryginale otwierającego epizod:„We've lost our job. So we're looking for a dog.” Jest również w „Dzikich palmach” niezbyt chlubny, ale wart odnotowania, wątek polski – otóż w kopalni w Utah, w której Harry Wilbourne otrzymał etat dyżurnego lekarza, pracują nasi rodacy: „(...) w pobliżu nie było widać nikogo oprócz jakiegoś niechlujnego olbrzyma, którego wygląd zdumiał ich i zaskoczył. Miał na sobie barani kożuch, jego blade oczy wyglądały tak, jakby od dawna nie spał, a w niechlujnej twarzy, według wszelkiego prawdopodobieństwa od szeregu dni nie golonej i nie mytej, malowała się duma, dzikość i trochę histerii. Był to Polak, nie mówił po angielsku, ale bełkocząc coś i gwałtownie gestykulując wskazywał przeciwną stronę kanionu (…) to złudzenie olbrzymiego wzrostu stwarzała jakaś atmosfera wokoło nich, promieniująca z nich wszystkich dziecięca naiwność i łatwowierność”. I jeszcze: „(…) złudzeniami można żyć dość długo i być szczęśliwym. To znaczy, kiedy się jest Polakiem i nie umie się nic prócz zakładania dynamitu pięćset stóp pod ziemią”.

William Faulkner nadał powieści tytuł „Dzikie palmy” wbrew swojej intencji, zmuszony do tego przez wydawcę, Random House. Książka oryginalnie miała nosić tytuł „If I Forgot Thee, Jerusalem” („Jeśli cię zapomnę, Jerozolimo”) i składać się z przeplatających się dwóch opowiadań – „Dzikie palmy” oraz „Stary”. Choć późniejsze amerykańskie wydania, zwracają hołd Faulknerowi, używając zgodnego z jego zamierzeniem tytułu – „The Wild Palms [If I Forget Thee, Jerusalem]”, w Polsce pozostano przy „Dzikich palmach”. Nie jest tajemnicą, że proza Faulknera dotarła do Polski po odwilży 1956 roku, niejako na przekór, głównie po to, by ukazać czytelnikowi biedotę amerykańskiego południa, oraz to, że jak to się mówi kolokwialnie „w Ameryce Murzynów biją”. Oceniam wydanie z serii „Koliber” z 1977 roku, gdzie zupełnie wycięto nowelkę pt. „Stary” i zignorowano właściwy tytuł. Rozumiem, że niespełna dekadę po antysemickim spektaklu 1968 roku, w Polsce nie mogłaby się ukazać książka pod tytułem „Jeśli cię zapomnę, Jerozolimo”. Nawet jeśli, a może tym bardziej, że słowa te pochodzą z biblijnej Księgi Psalmów, Psalm 137. Szkoda, bo myślę, że efekt byłby ciekawszy, a może i zrozumienie pełniejsze, gdyby można było czytać „Dzikie palmy” na przemian ze „Starym”, gdzie główny bohater toczy nierówną walkę z morskimi falami, by udzielić pomocy ciężarnej kobiecie.

Podsumowując – jednak lekturę „Dzikich palm” polecam, choć po nobliście z 1949 roku, niewątpliwym klasyku współczesnej literatury, spodziewałem się znacznie więcej. Pomimo całej patologicznej psychologii tej powieści, warto ją przeczytać, by zobaczyć bohaterów szamoczących się z przeznaczeniem, jak palmy na wietrze. Po to, by sprawdzić, czy zamiast włosów nie rosną nam liście, czy od stóp nie odbijają się już kokosy.

William Faulkner, "Dzikie palmy"
Tłumaczenie: Kalina Wojciechowska
Wydawnictwo Książka i Wiedza, Warszawa 1977
Seria "Koliber"
Wydanie II
Moja ocena: 6/10

czwartek, 1 lutego 2018

Janusz Rudnicki, "Chodźcie, idziemy"

CHODŹCIE, OPAMIĘTAJMY SIĘ

Powieść „Chodźcie, idziemy” Janusza Rudnickiego (ur. 1956) to tak naprawdę kilka utworów w jednym. Zaczyna się w duchu Bachtinowskiego karnawału, od groteski w stylu Mrożka, czy wręcz osobliwej commedii dell’arte, którymi pisarz oswaja czytelnika, zdobywając jego zaufanie. Później jednak, wraz ze stopniowo upadającym i zmierzającym w stronę horroru stylem Rudnicki wali obuchem na odlew tak, że lecą drzazgi.

A fabuła pozornie wydaje się banalna. Gdańsk, lata dziewięćdziesiąte, do kraju z emigracji w Niemczech powraca pisarz, zgorzkniały mężczyzna w średnim wieku, „żyjący w szpagacie w dwóch krajach jednocześnie”. Wprowadza się do jednego z typowych dla tamtych lat obskurnych blokowisk i próbuje jakoś zaczepić się w nowej-starej rzeczywistości. Dlatego też najpierw obcina sobie paznokcie, a potem, z nudów, smaruje sobie twarz pastą do butów i przykłada ją do szyby. Odbiera od listonoszki paczkę dla sąsiada i… zatrzaskuje się na korytarzu. Chcąc nie chcąc, musi więc przywitać się z sąsiadami. A tam prawdziwa galeria osobliwości – postaci takie jak Dyrygent, Pinkerton, Mleczarz, Słupnik czy Madame Butterfly.

Taki na przykład Georges Perec w powieści „Życie instrukcja obsługi” pokazywał życie mieszkańców przykładowej paryskiej kamienicy z odsłoniętymi ścianami. Janusz Rudnicki wręcz przeciwnie – umieszcza narratora wewnątrz tygla – pokazuje ludzi zatrzaśniętych z dwóch stron – drzwiami wejściowymi i balkonowymi. Duszna atmosfera przymusowej enklawy, wybujała suwerenność bananowo-kartoflanej republiki. „Mnie do gardła podchodziła rzeczywistość, którą sam żem sobie upichcił” – stwierdza w pewnym momencie bohater. Jakieś wymioty lub wybuch wydają się być naturalną koleją rzeczy – coś musi nastąpić. I następuje, w momencie, w którym bohater stoi na balkonie, potężny wybuch gazu (tak przecież częsty w latach dziewięćdziesiątych) wysadza blok w powietrze. Głównym postaciom udaje się ujść z życiem, jedynie głównemu bohaterowi ze strachu odebrało mowę – od tej pory będzie nazywany Niemową. Ocaleni, pod wodzą Mleczarza, postanawiają udać się w podróż… do Niemiec, by żądać podwyżek odszkodowań wojennych.

O Januszu Rudnickim mówi się, że to jeden z największych w polskiej literaturze współczesnej „nestbeschmutzerów” (z racji, że pisarz od 1983 roku mieszka w Hamburgu, określenie to pozostawiam bez tłumaczenia). A ja myślę, że jednak bardziej wizjoner. Powieść „Chodźcie idziemy” ukazała się już ponad dziesięć lat temu i była, jak przyznał sam autor, efektem „chorej nieco wyobraźni”. Jednak nie tylko nie straciła nic ze swojej aktualności, a nawet przemawia jeszcze dosadniej, co dekadę temu. To wszystko za sprawą kilku ewidentnych proroctw Rudnickiego, które spełniły się w naszej nowej rzeczywistości. „-… za to, żeby nam własne życie darowali, pany jego. Niech teraz płacą! Za to, żeśmy cherlawi i schorowani. Za zdrowie i młodość naszą zmarnowaną. Niech płacą, co nam obca przemoc wzięła. Ale nie jałmużnę. I nie z łaski, tak jakby płacili nam premię! Niech płacą, wiedząc, że płacą tylko część, bo całości nie zapłacą nigdy!”. Brzmi znajomo? No, właśnie.

I drugi przykład – gdy na miejsce wybuchu przybywają odpowiednie służby, celem wysadzenia pozostałości bloków, by uwolnić mieszkańców uwięzionych w piwnicach, część ludzi na jednej z niewielu ocalałych szyb dostrzega odciśniętą w paście do butów twarz Niemowy. „Pierwsi klękają. Drudzy klękają. Wszyscy, którzy wierzą w cud, klęczą. Jak im powiedzieć, że to albo pasta do butów i że w związku z tym Matka ich Boska, nawet gdyby ją miała, to smarowałaby nią Chrystusowi buty, a nie twarz, i ślady po nim byłoby widać tu, na ziemi, a nie tam w oknie? (…) Wierzący wygrażają księdzu, nagle wyje pierwsza syrena. Wierzący wstają z kolan, biegną do Dowódcy Wojsk Inżynieryjnych, padają na kolana. Powód: nie wysadzać Matki Boskiej z Dzieciątkiem w powietrze. Dowódca Wojsk Inżynieryjnych dzwoni do Prezydenta Miasta, powód: wydać czy nie rozkaz do eksplozji w wyniku powstałej sytuacji. Pertraktacje. Klęczący intonują «My chcemy Boga»”. Brzmi znajomo? „My chcemy Boga” to też ostatnio popularna pieśń.

Powieść Rudnickiego to jednak nie tylko banalne utyskiwanie na trudne relacje z naszym zachodnim sąsiadem, czy na polsko-niemieckie stereotypy, to przede wszystkim krytyka społeczna. Paszkwil na polską tendencję do bylejakości, przeciętniactwa i prowincjonalizmu, jego symbolem jest sztuczny kwiatek, który w pierwszej części powieści mieszkańcy bloku przekazują sobie z rąk do rąk, niczym jakiś erzac szczęścia. Omawiany utwór przykuwa uwagę również formą i stylistyką. Rudnicki postawił na niekontrolowany zapis myśli głównego bohatera, tworząc swój własny, specyficzny język. Niekiedy trudno się zorientować, czy opisywane wydarzenia dzieją się naprawdę, czy też są zapisem chorych wizji postaci. Dlatego też jest to lektura trudna w odbiorze i wymagająca wysiłku, który jednak warto podjąć. Ciekawy efekt udało się też uzyskać wydawcy, który przeplata kolejne części książki wycinkami z polskich i niemieckich gazet, informujących o tak częstych w latach dziewięćdziesiątych wybuchach gazu. Przyjmując realistyczne wydarzenie za fundament opowieści, stworzył Rudnicki rzecz groteskową, absurdalną, i niepokojącą, bo jak pokazały późniejsze lata, granica między groteską a rzeczywistością bywa płynna. „Chodźcie, idziemy” zamyka horror rozdziału, poświęconego zeznaniom niejakiego Czesława Gęborskiego, komendanta obozu w Łambinowicach, w którym w latach powojennych polską ręką wymordowano tysiące śląskich i niemieckich jeńców. Odczytuję powieść Janusza Rudnickiego jako spóźniony apel o rozwagę, o zaprzestanie instrumentalnego traktowania historii, która z pewnością nie była biało-czarna. Nienawiść nie ma narodowości – warto o tym pamiętać zwłaszcza teraz, gdy agresywnie propagowany przez obecny rząd polonocentryzm utożsamia się z patriotyzmem. „Chodźcie, opamiętajmy się", ciśnie się na usta taka trawestacja tytułu. Zróbmy tak, by to wszystko już nigdy nie musiało się powtórzyć, inaczej iść już nie będzie dokąd.

Janusz Rudnicki, "Chodźcie, idziemy"
Wydawnictwo W.A.B, Warszawa 2007
Seria: ...archipelagi...
Wydanie I
ISBN 978-83-7414-282-3
Moja ocena 6/10

piątek, 26 stycznia 2018

Andrij Bondar, "Historie ważne i nieważne"

BONDAR PRZYDROŻNY

„Historie ważne i nieważne” to prozatorski debiut Andrija Bondara (ur. 1974) – ukraińskiego poety literaturoznawcy i tłumacza. Polska Wikipedia na temat tej książki podaje jedynie, że jest to „zbiór felietonów”. Może to być jednak mylące, bowiem w istotę felietonu wpisana jest pewna efemeryczność podejmowanej tematyki, podczas gdy w „Historiach ważnych i nieważnych”, Bondar, choć w sposób bardzo lapidarny, podejmuje ponadczasowe tematy. Zadaje pytania, wspomina, trochę filozofuje, trochę prowokuje. Często wywołuje absurdalny uśmiech na twarzy czytelnika, ale jeszcze częściej skłania do refleksji. Na tom składa się 87 prozatorskich miniatur, sytuujących się na pograniczu literatury, będących wypadkową felietonu i opowiadania. Choć to duże uproszczenie, na poziomie formalnym nasuwa się skojarzenie z Miłoszowym „Pieskiem przydrożnym”. Bondar opisuje z dystansu wiele rozmaitych dróg, jakie sam musiał przejść.

Oto mała próbka, jeden z początkowych tekstów, zatytułowany. „Moja prawda”, który pozwala dowiedzieć się z jakiego środowiska pochodzi Andrij Bondar, a także mówi sporo na temat Ukrainy, będącej jeszcze wtedy zaledwie jedną z republik konającego imperium: „- Synku, ty już pracujesz, czy jeszcze się uczysz? – Uczę się, ciociu – mówię, jeszcze nie spodziewając się żadnej niespodzianki. – A na kogo: na szofera, czy na mechanizatora? – proponuje zbyt mały dla mnie wybór. Kilka chwil intensywnie myślę, co jest mi bliższe: kombajn, czy GAZ? I, całkiem speszony, wybieram jeden z zaproponowanych wariantów: - Na szofera. (…) Skłamałem. Ale z drugiej strony, jak jej miałem wyjaśnić, co to jest kulturologia i – co najważniejsze – po co ona? Po co kulturolog w wiejskim świecie, gdzie prócz kierowców i mechanizatorów byli, być może tylko agronomowie i dojarki”.

„Historie ważne i nieważne” przetłumaczył Bohdan Zadura (ur. 1945) – znakomity polski poeta i znawca literatury ukraińskiej. Zresztą, Bondar z Zadurą się znają i lubią, jak można wywnioskować z uroczego tekstu pt. „Carmen Bohdana”, w którym ukraiński pisarz sportretował polskiego poetę. W ogóle Polska jest częstym bohaterem tekstów zamieszczonych w zbiorze. Oprócz wspomnianego portretu, znajdziemy tu również między innymi: wspomnienie ze spotkania autorskiego w Gdańsku, gdzie pisarz otrzymał na pamiątkę drewnianą rybkę, zapis pewnego krwawego, poimprezowego snu w pewnym rzekomo nawiedzonym krakowskim mieszkaniu, w którym według miejskiej legendy, podczas wojny była zakonspirowana masarnia, gdzie polscy kombinatorzy robili kiełbasę z mięsa porwanych niemieckich żołnierzy, czy metafizyczny obraz rozmowy anioła życia i anioła śmierci pod Rzeszowem, nad ciałem zawieszonego na krawędzi człowieka, potrąconego przez tira. I wspaniałe, nieco dłuższe opowiadanie pt. „Papież”, w którym Bondar opowiada o Janie Pawle II, jednocześnie dokonując niezwykle sugestywnej i, jak się wydaje, trafnej resekcji polskiego społeczeństwa. Widać zatem wyraźnie, że Polska dla Andrija Bondara, podobnie jak i dla wielu innych ukraińskich pisarzy jest istotnym punktem odniesienia, „początkiem zachodu”. Może dlatego tacy twórcy jak Jurij Andruchowycz, Sofija Andruchowycz (żona Bondara), Serhij Żadan, Taras Prochaśko doczekali się w Polsce tak niespotykanej recepcji. Warto w tym miejscu dodać, że, co znamienne – „Historie ważne i nieważne” miały swoją premierę nie na Ukrainie, ale w Polsce właśnie, we wrocławskim Biurze Literackim.

Często mówi się w kontekście literaturoznawczym (ale nie tylko) o fenomenie tzw. „rosyjskiej duszy”. Koncept to znany, lecz ja, po lekturze „Historii ważnych i nieważnych” chciałbym zasugerować istnienie „duszy ukraińskiej”. Nieprzypadkowo w tekście „Bandura i bałałajka” przytacza obiegową opinię Rosjan na temat Ukraińców: „My mamy Dostojewskiego, Tołstoja, Czechowa, a wy? U nas dusza szeroka, a u was – jak kopiejka”. Odpowiedź na ten zarzut znajdziemy w tekście pt. „Jeden procent”: „W osiemdziesięciu procentach składamy się z wody, w dziesięciu ze strachu, w dziewięciu z miłości. Jeden procent przydzielono na coś, co dotyczy tylko nas – każdego z osobna. Ktoś nazywa to duszą, ktoś inny sumieniem, pamięcią albo Bogiem”. Andrij Bondar zdecydowanie to coś posiada. Jego jeden procent to bez wątpienia ukraińska dusza, która przemawia oryginalną i zajmującą narracją. Szkoda tylko, że ta dusza bywa tak lakoniczna, większość próz zamieszczonych w „Historiach ważnych i nieważnych” urywa się w momencie, w którym zaczyna nabierać tempa. Takie zastosowanie poetyki fragmentu może irytować, bo pozostawia niedosyt. To jednak bardzo dobra lektura, jasnym wnioskiem z niej płynącym jest stwierdzenie, że nie ma nieważnych historii. Każda historia może być przydatna dla brikolażu naszych wspomnień. Człowiek jest nie tylko twórcą, ale również tworzywem. Cały zbudowany z opowieści.

Andrij Bondar, Historie ważne i nieważne
Tłumaczenie: Bohdan Zadura
Biuro Literackie, Wrocław 2011
Wydanie I
Seria: Proza, tom 13
ISBN 978-8362006-31-1
Moja ocena: 7/10

niedziela, 14 stycznia 2018

Philip Larkin, "Zimowe królestwo"

ZIMA WEWNĘTRZNA

„I lękam się zimy, ponieważ jest to pora komfortu” – pisał Rimbaud. Głównej bohaterce „Zimowego królestwa” komfort raczej nie grozi. Katherine Lind, bo o niej tu mowa, jest cudzoziemką, przybyłą do Anglii podczas wojny w dość niejasnych okolicznościach, pracuje jako tymczasowa pomocnica biblioteczna w bliżej nieokreślonym prowincjonalnym angielskim mieście. Wiedzie trudny, samotny, uchodźczy żywot, nie zna nikogo na tyle dobrze, by móc powiedzieć, że to „ktoś więcej niż znajomy”. Jak pisał Larkin w streszczeniu powieści w swoim notatniku: „Pokazuje, poprzez rozmaite wybrane zdarzenia, jak budzi się, przechodząc od samotności, poza którą wszystko wydawało się nieistotne, do stanu, w którym samotność to pozytywna wartość bycia samemu”. „Zimowe królestwo” składa się z trzech części, spośród których skrajne – pierwsza i trzecia, są relacją jednego dnia z życia bohaterki. Ta zimowa sobota zaczyna się dosyć zwyczajnie, by nie rzec banalnie – otóż Katherine ma za zadanie odprowadzić do domu koleżankę, cierpiącą na ból zęba. Stopniowo rozwijająca się spirala zdarzeń i wspomnień czyni z narracji prawdziwy traktat o samotności. Dwa brzegi opowieści – między świtem a zmierzchem, łączy część druga powieści – retrospekcja z pierwszej wizyty Katherine Lind w Anglii, dokąd przyjechała sześć lat wcześniej na wakacje, zaproszona przez rówieśnika, z którym prowadziła korespondencję w ramach programu, mającego poprawić umiejętności językowe uczniów. Spędziła trzy tygodnie u rodziny niejakich Fennelów „Anglików do szpiku kości”, w oczekiwaniu na wyznanie miłości, do którego jednak nie doszło. Wtedy, młoda jeszcze i żyjąca złudzeniami, walczyła o ideały. Stwierdziła jednak, że nie jest w stanie zrozumieć tych ludzi, a najwyższym ideałem jest dobrowolna samotność. Ale nie chodziło tu Larkinowi o podjęcie zwykłej krytyki społecznej. Myślę, że zimową scenerię powieści Larkina należałoby widzieć przede wszystkim metaforycznie, jako krajobraz wewnętrzny, wieczną zmarzlinę i gołoledź ludzkich relacji, zimne piekło niezrozumienia. Katherine Lind od samego początku czuła się wyrzutkiem, a z biegiem lat zaakceptowała ten stan rzeczy, znajdując w nim coś na kształt upodobania. Na taką postawę bohaterki mogła mieć również wpływ jej niezbyt oczywista przeszłość, a w szczególności – pochodzenie. Larkin w swoim notesie napisał wprost, że „(…) prawdziwe nazwisko Katherine i jej narodowość mają pozostać nieujawnione”. Narodowości bohaterki jednak uważny czytelnik może domyślić się z łatwością.

Kariera pisarska Philipa Larkina to swojego rodzaju ewenement – po napisaniu trzech powieści, porzucił on prozę dla poezji, której pisanie, podobnie jak W.H. Auden, uważał za łatwiejsze. Ciekawe było również to, jak Larkin postrzegał formę prozatorską – uważał, że powieść powinna być „rozproszonym wierszem”. Kiedy indziej znów stwierdził, że „w powieściach pisze się o innych, a w wierszach o sobie samym”. „Zimowe królestwo” spełnia z naddatkiem kryteria „rozproszonego wiersza”, bowiem wydaje się, że jest silnie autobiograficzne – jak w posłowiu sugeruje Jacek Dehnel, wydaje się, że Larkin umieścił swoje cechy w wielu postaciach powieści, a najbliżej jest mu właśnie do samej Katherine Lind. Nie tylko dlatego, że sam przez większość życia był bibliotekarzem, ale również przez jej homoerotyczne epizody w przeszłości, które zostały wspomniane w zawoalowany sposób. Można uznać „Zimowe królestwo” za „rozproszony wiersz” również ze względu na szczególny idiom narracji, skonstruowany z niezwykłym pietyzmem i dbałością o słowo, w którym widać już przyszły poetycki dryg. Nie obyło się co prawda bez kilku zgrzytów, na co również zwraca uwagę Dehnel w posłowiu, kilku powtórzeń, które tłumacz starał się wiernie oddać. Warto w tym miejscu wspomnieć, że Philip Larkin napisał tę powieść w wieku 23 lat – patrząc dzisiejszej perspektywy, jak dojrzałe i uniwersalne jest to dzieło. Przypomina mi się Żeromski, który w swoim dzienniku żalił się: „Szyller w osiemnastym roku napisał „Zbójców”, a ja? Czy napisałem co, co by godnym było imienia utworu?”. Larkinowi sztuka napisania czegoś, „co by godnym było imienia utworu” udała się bardzo wcześnie. Niniejsza edycja jest prekursorska z kilku powodów. To bowiem pierwsze pełne polskie wydanie powieści Larkina, w siedemdziesiątą rocznicę jej pierwszej publikacji w Wielkiej Brytanii. Ale wydanie Biura Literackiego jest ważne również z innego powodu –. Siedemdziesiąt lat temu, z powodów komercyjnych wydawnictwo Faber and Faber zmusiło młodego wówczas autora do zmiany tytułu z „Kingdom of Winter” na znacznie gorszy i o wiele zbyt dosłowny „A Girl in Winter”. Zatem to właśnie wydawca polski jako pierwszy publikuje powieść pod jej właściwym, pierwotnym tytułem. Choć narracja powieści Philipa Larkina rozkręca się powoli, jak samochód pozostawiony na mrozie, to zapewniam – wciąga i fascynuje. W podsumowaniach kończącego się 2017 roku, wielu krytyków literackich wymienia właśnie „Zimowe królestwo” jako swoje najbardziej udane czytelnicze doświadczenie. Chciałbym niniejszym przyłączyć się do tych głosów, polecając lekturę z całego (zziębniętego) serca.

Philip Larkin, "Zimowe królestwo"
Tłumaczenie: Jacek Dehnel
Biuro Literackie, Stronie Śląskie 2017
Wydanie 
Seria: Proza, tom 46
ISBN 978-83-65125-70-5
Moja ocena: 8/10

poniedziałek, 8 stycznia 2018

Paweł Sołtys, "Mikrotyki"

UZALEŻNIONY OD MELANCHOLII

„Mikrotyki” to prozatorski debiut Pawła Sołtysa (ur. 1978), bardziej znanego jako Pablopavo. Oczekiwania były spore, ponieważ Sołtys już dawno temu dał się poznać jako autor tekstów, zdecydowanie wyróżniających się na polskiej scenie muzycznej. I choć stylistyka reggae i raggamuffin to zupełnie nie moje muzyczne klimaty, to jednak doceniam chociażby jego płytę pt. „Polor” (2014), właśnie poprzez literacką wartość śpiewanych tam tekstów. Sołtys wcześniej debiutował również jako poeta, m.in. w „Żegnaj laleczko. Wiersze noir”, antologii, za którą odpowiedzialnych było trzech Marcinów: Baran, Sendecki i Świetlicki.

Choć bohaterowie, którzy zaludniają prozę Pawła Sołtysa do świętych raczej nie należą, tytuł „Mikrotyki” nie ma nic wspólnego z narkotykami, chodzi raczej o aspekt miniaturowości opowiadań zamieszczonych w zbiorze (na 144 stronach czytelnik otrzymuje 23 opowiadania, z których najdłuższe liczy sobie 18 stron). Paweł Sołtys w jednym z wywiadów przyznał, że najbardziej lubi włóczyć się po różnych zapyziałych warszawskich dzielnicach i po prostu słuchać ludzkich opowieści. Dlatego też ten zbiór opowiadań najbliższy jest temu, co w literaturze przyjęło się nazywać „realizmem peryferyjnym” – rzeczywiście czuć tu wyraźne wpływy prozy Jana Himilsbacha, czy Marka Nowakowskiego. Nowakowski, w swojej książce „Nekropolis” oprowadzał czytelnika po nieistniejącym już mieście, umarłej Warszawie – bardzo podobnie jest u Pawła Sołtysa, który w wielu swoich opowiadaniach używa wspomnień, melancholii i refleksji nad przemijaniem jako budulca literackości. Dosyć dokładnie streścił autor swoje literackie credo w opowiadaniu pt. „Ballada grubego poety w marynarce”: „Ubierać przygody w słowa. A czasem rozbierać, podpalać ściegi i patrzeć jak skapują lekkim ogniem (…) Jeździć na czasownikach, przymiotnikami zalepiając dziury, ale tak, żeby prześwitywało, żeby złe oko mogło mrugnąć (…) Liczyć piękne dziewczyny w tramwajach, autobusach i na ulicach, a gdy doliczysz do dziesięciu, stawiać w głowie kropkę. Potem łączyć te kropki tuszem najtańszego długopisu i patrzeć, jak ci się niemal sam rysuje plac Defilad, plac Inwalidów i plac Zbawiciela w końcu”. I choć większość utworów, zamieszczonych w „Mikrotykach”, to proza na poły autobiograficzna, to jednak są one biegunowo odległe od tzw. opowiadań środowiskowych, czy zwykłej literatury pijackiej. Choć alkohol leje się dosyć obficie, metafizyka jest obecna aż nadto. Paweł Sołtys jest pisarzem obdarzonym niesłychaną oryginalnością w konstruowaniu zdań. „Mikrotyki” to przede wszystkim dowód nieprzeciętnej wyobraźni autora o oryginalnym idiomie. A także celność spostrzeżeń („zamiast serca, miałem zegarek, który stanął”, „wypchany strachem, który w samotności zmienia się w tłuszcz”), podlana odrobiną nieco surrealistycznego poczucia humoru (profesor Kruk opowiadający, jak w tramwaju znokautował agresywnego mężczyznę tomem opowiadań Iwaszkiewicza). Na pewno na dłużej zostanie ze mną zamykające „Mikrotyki” opowiadanie zatytułowane „Kto” – ja również, jak główny bohater czasem wpatruję się w obce okna, które kiedyś, jeszcze nie tak dawno, bynajmniej obcymi nie były. I jeszcze to zdanie: „Jestem ojcem moich umarłych”.

Podsumowując – oby jak najwięcej takich debiutów. Zwłaszcza wśród ludzi, którzy i tak już mają swoją popularność. Mógłby przecież Paweł Sołtys zatrudnić jakieś zdolnego dziennikarza muzycznego i razem z nim wydać wywiad-rzekę. Pieniążki by się przecież zgadzały! W tym przypadku jednak autor wykazał się dojrzałością i dzięki temu otrzymujemy zbiór oryginalnych prozatorskich miniatur. Taką prozę w skali mikro. Choć teksty zamieszczone w zbiorze są krótkie, bywają przyczyną całkiem sporych wzruszeń, wspomnień. Radosnych łez i smutnych uśmiechów.

Paweł Sołtys, "Mikrotyki"
Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2017
Wydanie I
ISBN 978-83-8049-586-9
Moja ocena: 8/10

sobota, 6 stycznia 2018

Michel Leiris, "Noce bez nocy i kilka dni bez dnia"

MICHELA LEIRISA ŚNIENIE I ŻYCIE

Odkąd ponad rok temu przeczytałem „Wiek męski”, fascynuje mnie ten człowiek, którego czoło przypomina deltę wielkiej rzeki, a w spojrzeniu maluje się pierwiastek szaleństwa. Michel Leiris (1901-1990) – poeta, prozaik, a także etnograf, za cel swojej twórczości obrał nieustanne, dogłębne drążenie wewnątrz własnego „ja”. Leiris porównywał twórczość pisarską z corridą – w swoim słynnym eseju „Literatura a tauromachia” pisał, że gest pisarza, uznającego autobiografię za budulec literatury jest obarczony podobnym ryzykiem, co gest torreadora – może zaboleć. „Noce bez nocy i kilka dni bez dnia” stanowi dopełnienie tej osobliwej literackiej misji i jest zapisem stu siedmiu snów pisarza z lat 1923-1960. U początków swojej kariery pisarskiej był Leiris związany z surrealistami i tym należy tłumaczyć jego zainteresowanie oniryzmem. Sen był bowiem jednym z trzech najważniejszych elementów, uznanych przez surrealistów za nośnik literackości. Ale sennik Leirisa nie jest wyłącznie zwykłą apologią snu – chodzi tu raczej o ucieczkę twórcy w rodzaj alternatywnej rzeczywistości, która również podlega opisowi. Nie na darmo „Noce bez nocy…” otwiera motto zaczerpnięte z prozy jednego z duchowych ojców surrealizmu, Gérarda de Nervala (1808-1855): „Sen jest drugim życiem”. Inny z gigantów literatury francuskiej, Maurice Blanchot (1907-2003) w znakomitym wstępie do omawianej książki, pozwala sobie na wprowadzenie rozróżnienia między „ja” piszącym a „ja” śniącym: „Ten, który śni, odwraca się od tego, który śpi; to znowu śni, że śni (…) Kim jest «Ja» snu? Kim jest osoba, której przypisuje się owo «Ja», przy założeniu, że istnieje jakieś «Ja». Zaś jeden z nielicznych badaczy twórczości Leirisa, Tomasz Szerszeń, uzupełnia tekst Blanchota stwierdzeniem, że zarówno pisanie, jak i śnienie są czynnościami „należącymi do nocnej części egzystencji, oddzielonymi od tego, co «dzienne» znaczącym pęknięciem. A nade wszystko chodzi Leirisowi, jako się rzekło, o precyzyjną, graniczącą z natręctwem introspekcję samego siebie: „(…) śniło mi się, że wsuwam głowę, jakbym chciał coś zobaczyć, w otwór, który trochę przypomina wole oko, wychodzący na zamknięte i ponure miejsce, podobne do cylindrycznych spichlerzy z gliny, jakie widywałem w Czarnej Afryce (…) Mój strach bierze się z tego, że wychylając się nad tą zamkniętą przestrzenią, patrzę w głąb samego siebie”.

„Sen, jest tam powiedziane, jest przede wszystkim pośrednikiem; możesz go opowiedzieć tylko w sekrecie, tak jak został ci powierzony… I nigdy nie opowiadaj złego snu”. Większość z nas lubi opowiadać swoje sny, w przekonaniu o ich wyjątkowości i proroczości, ale słuchać snów innych – już niekoniecznie. Lektura sennika Michela Leirisa jest osobliwym literackim doświadczeniem, nie mającym nic wspólnego ze zwykłą erotyką, czy horrorem. Teksty te są świadectwem ogromnej wyobraźni, ale również narcyzmu, czy wręcz zalążków jakiegoś psychicznego defektu. Nieodłącznym elementem mojej fascynacji Leirisem jest irytacja. Francuski pisarz notował swoje oniryczne doświadczenia przez całe życie, między innymi w swoim najsłynniejszym dziele „Widmowa Afryka” (1934), które miało być kroniką badań naukowych, a poprzez opisy snów, stało się zwykłym dziennikiem intymnym. „Noce bez nocy…” są zbiorem snów z lat 1923-1960, a zatem zapisem przekrojowym, reprezentatywnym. Czytelnik z łatwością dostrzeże ewoluującą świadomość pisarza – wczesne teksty, na wskroś surrealistyczne, surowe i dosadne, z biegiem lat zamieniają się w małe prozy poetyckie o niezwykle oryginalnym idiolekcie. A ponieważ życie nieustannie miesza się ze snem (czy też sen jest raczej inną formą życia) – widać na przykład w snach z okresu II wojny światowej nieustanne zagrożenie śmiercią, egzekucją, zagładą. Pojawiają się u Leirisa również prawdziwe, bliskie mu postaci, wymienione z imienia i nazwiska: „papież surrealizmu” André Breton, pisarz André Gide, poeci: Robert Desnos, Gérard de Nerval (w postaci ducha), filozofowie: Simone de Beauvoir, Georges Bataille, malarze: André Masson, Giorgio de Chirico, Pablo Picasso, a także kompozytor Francis Poulenc.

Ciekawe swoją drogą, w jaki sposób Michel Leiris zapamiętywał swoje senne marzenia, czy podobnie jak Salvador Dali, któremu większość dzieł podyktował właśnie sen. Fundował on sobie krótkie drzemki, wcześniej oparłszy łyżeczki od herbaty na dłoniach, gdy zasypiał spadały one, wydając dźwięk – dzięki temu obraz, jaki zdążył się wytworzyć w wyobraźni malarza, zapisywał się na światłoczułym sreberku pamięci. W każdym razie autor „Wieku męskiego” zachował pamięć swoich snów, co widać zwłaszcza w przypadku zapisków późniejszych, gdy komentuje sporządzone przez siebie notatki, dopowiada szczegóły, podejmuje próbę interpretacji obrazów, których projekcji dokonywał jego mózg.

W jednym ze swoich wierszy (bo przecież był również utalentowanym poetą) tak pisał Leiris o poezji: „ta bezimienna rzecz/ spomiędzy śmiechu i jęku/ która się w nas wierci/ którą z siebie trzeba wystrzelić” (tłum. – T.W). W tym kontekście można stwierdzić, że zapisy snów francuskiego pisarza to poezja par excellence – zapiski z pogranicza jawy i snu, sytuujące się pomiędzy śmiechem i jękiem. Michel Leiris zawsze pozostanie dla mnie „pisarzem zaklinowanym”, siedzącym w szczelinie między prozą a poezją, między wieloma swoimi tożsamościami. Jak wynika z lektury „Nocy bez nocy…” – również między jawą a snem. I choć nie znajdziemy w tej książce bohaterów, wartkich fabuł, zawiłych intryg – a jedynie narcystycznego pisarza, opowiadającego swoje sny z irytującym pietyzmem – to jednak z pewnością jest to podróż warta odbycia. Nie jako apoteoza snu, lecz apologia potęgi ludzkiego umysłu. Każdy z nas ma przecież wiele tożsamości, pomiędzy którymi śni i żyje.

Michel Leiris, "Noce bez nocy i kilka dni bez dnia"
Tłumaczenie: Anna Wasilewska
Wydawnictwo Słowo/ obraz terytoria, Gdańsk 2011
Wydanie I
Seria: Rzeczy beletrystyczne
ISBN 978-83-7453-037-8
Moja ocena: 7/10

czwartek, 4 stycznia 2018

Laurent Graff, "Szczęśliwe dni"

KRAŃCOWE DNI, KRAŃCOWA PROZA

Od czasu spotkania z prozą Alaina Mabanckou biorę w ciemno wszystko, co przełożył Jacek Giszczak. Jedną z takich pozycji jest dzieło nieznanego mi dotychczas francuskiego pisarza Laurenta Graffa (ur. 1968), o którym dowiadujemy się z informacji na okładce, że jest samotnikiem i outsiderem, „podobnie jak bohaterowie jego książek”.

Mikropowieść „Szczęśliwe dni” należy do grona literackich osobliwości. Przede wszystkim ze względu na fabułę – otóż bohater, Antoine, w wieku osiemnastu lat uznaje, że spróbował już wszystkiego, co „wypełnia normalne życie, od miłości po pracę, od ideałów po ambicje, od rozczarowań do nudy”, „w postaci infantylnych, acz znaczących próbek, życiowych radości i zawodów”. Skoro życie niczym nie może już go zaskoczyć, za pierwsze zarobione pieniądze wykupuje sobie miejsce na cmentarzu (ma jedynie problem z wyborem stosownego epitafium na swój nagrobek), a później, w wieku lat trzydziestu pięciu przenosi się do pobliskiego domu spokojnej starości, noszącego nazwę „Szczęśliwe Dni”, by dokonywać na sobie „kuracji przez samoumartwienie”. Choć ma żonę i dwójkę dzieci, ucieka od świata, jest radykalnym eskapistą. Anty-Piotrusiem Panem, który postanowił nigdy nie być młody? Anty-Hansem Castorpem, który przybywa na kurację nieświadom własnego zdrowia? Pewnego dnia do pensjonatu przybywa Mireille, umierająca na raka staruszka. Antoine staje się jej towarzyszem, opiekunem, a w końcu realizatorem jej marzenia, by przed śmiercią po raz ostatni zobaczyć morze. Skłania to bohatera do ponownych przemyśleń nad istotą śmierci, ale rozstrzygnięcie, czy znalazł się on bliżej prawdy, pozostawiam innym czytelnikom.

Mistrzowska forma – czarny humor i groteska mikropowieści Laurenta Graffa to tak naprawdę jedynie przykrywka dla filozoficznego traktatu na temat śmierci i dobrowolnej alienacji, jakim są „Szczęśliwe dni”. Króciutka książeczka, można ją z powodzeniem przeczytać w jeden wieczór, za to daje czytelnikowi do myślenia na długie dni. Myślę, że w pewnym stopniu lektura książki Graffa wymaga dystansu, zwłaszcza osobom podatnym na tego typu klimaty. Ja sam uważam się za samotnika i outsidera, ale nie do tego stopnia, tutaj wszystko przybiera dość ekstremalny wymiar. „Radosna kontemplacja nicości”? Jak najbardziej jestem za, ale czasami trzeba jeszcze coś do gęby włożyć. Mimo wszystko polecam, lektura tej książki jest intelektualną przygodą, którą warto podjąć. Zachęcam jednak do umiarkowanego utożsamiania się z bohaterem, niezależnego myślenia, a być może nawet potraktowania utworu, jako pewnego rodzaju parabolę, chwyt. Kończę jednym z najlepszych opisów zmagania człowieka ze śmiercią, dowodem z jednej strony na wanitatywność każdego istnienia, z drugiej zaś strony – na niemożność całkowitej ucieczki od prawideł życia. To moment, w którym Antoine wchodzi na cmentarz: „(…) śmierć bierze intruza na muszkę i ogołaca z wszystkiego; armia krzyży mierzy wprost w niego; marmur drwi z jego ran; śmierć brata się z łopatą. Idę przez cmentarz jak ubrany turysta po plaży nudystów. Bezwstydne groby rozbierają mnie wzrokiem, odzierają w locie z lichego odzienia, liść życia włożony między stronice notatnika śmierci”.

Laurent Graff, "Szczęśliwe dni"
Tłumaczenie: Jacek Giszczak
Wydawnictwo W.A.B., Warszawa 2009
Wydanie I
ISBN 978-83-7414-612-8
Moja ocena: 8/10

Lajos Grendel, "Dzwony Einsteina"